„Gazeta Krakowska” była tym, czym dzisiaj jest Google

„Gazeta Krakowska” była tym, czym dzisiaj jest Google

Będzie tu o psuciu sprawnie funkcjonujących firm i o demontażu marek liderujących w swojej branży. Będzie też o tym, jak skutecznie z monopolisty stać się produktem marginalnym. Będzie również i o tym, jak z gazety, po którą przed kioskiem ustawiały się kolejki, stać się niszowym periodykiem, którego już prawie nikt nie czyta i nikt nie chce w nim zamieścić reklamy. O tym będzie.

Nie będzie jednak o tym, że to, co dzieje się obecnie z „Gazetą Krakowską” jest wyłącznie efektem jej upartyjnienia przez nowego właściciela. To byłoby za proste wszystko zwalić na Orlen. Proces demontażu tytułów takich jak GK trwa od ponad 20 lat, a dzisiejsza sytuacja, to efekt wieloletniego bezwładu w zarządzaniu.

Jeszcze tylko do końca lutego będzie funkcjonował stacjonarny oddział „Gazety Krakowskiej” w Nowym Sączu. Po 63 latach redakcja tej najpopularniejszej przez dziesięciolecia gazety codziennej w regionie nie będzie miała swojej siedziby w mieście. I nawet jeśli pojawią się argumenty, że przecież zostaną jacyś dziennikarze GK pracujący zdalnie, to lokalni kronikarze mogą z całą pewnością zapisać datę 28 lutego 2023, jako dzień, w którym sądecka prasa codzienna zakończyła swój żywot. Od teraz jej funkcje życiowe będą podtrzymywane przez respirator. Piszę to zdanie bez satysfakcji, wszak „Krakowska” była niezapomnianym okresem mojego zawodowego życia. I znam jeszcze kilku takich, którzy mogą podobne zdanie powiedzieć o sobie.

*

Oczywiście najczęstszą opinią jaką niebawem usłyszymy w tej sprawie będzie ta przekonująca, że zwijanie GK to proces naturalny, światowy trend, zwykła kolej rzeczy, bo trudno gazetom codziennym obronić się przed inwazją mediów cyfrowych. Zgoda, ale akurat „Krakowska” jakoś specjalnie przed tą inwazją nie stawiała oporu.

I nawet, kiedy GK dysponowała swego czasu w sądeckim oddziale najlepszą ekipą w lokalnych mediach – dziennikarze i biuro ogłoszeń – to tutejszy zespół pozostawał sfrustrowany, bo Kraków nie chciał słuchać ich pomysłów, a Warszawa nie słuchała Krakowa.

Przez ostatnie lata GK była trochę jak utytułowany klub piłkarski. Na pokładzie pojawiają się kolejni zawodnicy i trenerzy, niby wypełniają kontrakt, ale za chwilę zarabiają już na życie u innego pracodawcy. Wyniki z każdym rokiem coraz słabsze, a potem trzeba spadać z ekstraklasy. I nikt już nie wnosi od siebie nic do banku pomysłów, mających rozwijać firmę, bo przecież każdy wynajęty jest do czynności wyłącznie na swoim odcinku. A o rozwój całości niech się martwi…

No właśnie kto? Naczelny w Krakowie, najliczniejszy w Polsce sztab dyrektorów od wszystkiego w centrali, a może sam prezes w Warszawie? Bo właściwie to kto odpowiada za pomysł na przyszłość „Gazety Krakowskiej” w Nowym Sączu? Wygląda na to, że od lat już nikt nie odpowiada. Oczywiście w czasach dobrobytu wszyscy byli ojcami sukcesu, każda kioskarka chciała sprzedać najwięcej egzemplarzy i dostać za to pamiątkowy długopis z dumnym logiem GK.

Zacząć trzeba jednak od tego, że „Krakowska” padła ofiarą własnego sukcesu. Jeszcze u progu XXI wieku była na lokalnym rynku medialnym absolutnym monopolistą. I zaręczam, że nikomu, ale to literalnie NIKOMU nie przyszło do głowy, że niecałe 25 lat później nie zostanie z jej potęgi kamień na kamieniu.

To scenariusz niemal identyczny jaki opisuje Chris Lowney w swojej książce „Heroiczne życie” posługując się przykładem Kodaka, który przez dziesięciolecia kontrolował 60 procent światowego rynku filmów do aparatów fotograficznych. „Jednak nikt z kadry kierowniczej firmy nie uśmiechał się, gdy dla samego Kodaka nastał moment prawdy wraz z nadejściem ery aparatów cyfrowych” – pisze Lowney. „Gazeta Krakowska”, podobnie jak Kodak i pewnie tysiące innych firm, nie miała strategii na kolejne lata, w momencie, kiedy znajdowała się na pozycji niezagrożonego lidera i monopolisty. No bo po zawracać sobie głowę takimi scenariuszami, skoro nikt nam nie może podskoczyć?

*

W ostatnim miesiącu XX wieku „Gazety Krakowska” sprzedawała na Sądecczyźnie blisko 40 tysięcy egzemplarzy weekendowego wydania, czyli miała tu blisko 100 tysięcy wiernych czytelników. Wydania GK z Milenijnym Portretem Sądeczan, czyli tysięcy ludzi pozujących na rynku do zdjęcia żegnającego odchodzące tysiąclecie zabrakło w kioskach na długo przed południem.

Kto nie wierzy, niebawem znajdzie pretekst, by sobie o tym przypomnieć, bo w 2025 roku będzie można na Rynku po ćwierć wieku odkopać beczkę zwaną Przystankiem Czasu. Tam wśród innych pamiątek zostawionych przez sądeczan zdeponowane są m.in. egzemplarze tego wydania. Tak został wyśrubowany nigdy już później nie pobity rekord sprzedaży egzemplarzowej GK. I bez większego ryzyka można założyć, że nigdy już nie zostanie pobity, bo dzisiejsza sprzedaż gazety w całej Małopolsce to – według dostępnych danych – niewiele ponad 4 tysiące egzemplarzy, czyli jakieś 10 procent tego, ile kiedyś sprzedawało się na Sądecczyźnie. Smutne.

W jednej z dyskusji branżowego magazynu „Press” o kondycji prasy pada takie zdanie, iż upadek prasy drukowanej to katastrofa kulturalna. Pewnie katastrofa, tylko kogo ten problem obchodzi? A takich dyskusji toczyło się w ostatnim czasie bardzo wiele. Fachowcy od lat debatują nad losem dzienników, a warunki i tak dyktuje internet.

Nie czas i miejsce tutaj, by analizować, kiedy zmęczony konsument treści pisanych odrzuci obowiązujący obecnie w sieci model budowania informacji bez informacji. Kto nie czuje się nabrany „na newsa” w jakimś portalu, nie znajdując po przewinięciu kilometrów słownej waty i reklam ani zdania konkretnej informacji, ten chyba uodpornił się na szaleństwo…

Jeszcze do niedawna w dziennikarskim przedszkolu uczono, że informacja ma mieć kształt piramidy, zaczynać się od najważniejszego i odpowiadać na podstawowe pytania: kto, co, gdzie, kiedy i dlaczego. Dzisiaj informacja nie musi odpowiadać na żadne pytania, oprócz jednego: ile szmalu przyniosło nabranie frajera zwanego dawniej czytelnikiem?

*

Anegdoty o sądeckiej „Krakowskiej” i barwnych postaciach tworzących ją przez ostatnie lata, to temat na książkę, albo przynajmniej na specjalnie wydanie GK poświęcone w całości GK. Może warto wydać gazetę o gazecie, a potem zamknąć ją na zawsze w archiwach bibliotek. Pytanie tylko, kto by takie dzieło przeczytał, wszak najnowsze dane mówią, że blisko 70 procent rodaków nie czyta niczego.

Jak wytłumaczyć nieco młodszym konsumentom treści pisanych, że ćwierć wieku temu „Gazeta Krakowska” pełniła na Sądecczyźnie podobną rolę, jak dzisiaj Google. Jeśli chciałeś się czegoś dowiedzieć, sięgałeś po „Krakowską”, która dla wielu była głównym źródłem wiedzy o świecie. Jeśli o czymś nie napisali w GK to prawdopodobnie to coś nie istniało.

GK była najwyższym wyznacznikiem standardów, a wszelkie spory przy imieninowym stole u cioci kończyło zwykle sakramentalne zdanie: bo w „Krakowskiej tak napisali”. A, skoro w „Krakowskiej” tak napisali, to znaczy, że musi to być jedyna uświęcona prawda. Nawet, jeśli jej reporterzy relacjonujący każdego roku cyklicznie powtarzające się imprezy, dla ułatwienia sobie pracy sięgali po fotograficzne zasoby sprzed lat, a w poniedziałek przed kioskiem komuś uginały się nogi z wrażenia, bo na fotografii z niedzieli rozpoznawał nieżyjącego już krewnego. Ot, niegroźny dziennikarski folklor rozmiaru psikusa gimnazjalisty. Jakaż jego szkodliwość przy tankowcach pełnych bzdur płynących dzisiaj konwojami z fabryk idiotycznych treści?

*

Brak pomysłu na prasową przyszłość małopolskich gazet codziennych dał się z całą jaskrawością zauważyć po 2011 r. kiedy Polska Presse stała się – obok już posiadanej GK – właścicielem drugiego regionalnego tytułu czyli „Dziennika Polskiego”. Niemiecki wydawca przez lata starł się kupić największą małopolską gazetę, ale najwyraźniej czas oczekiwania na finał swoich zabiegów poświęcił wyłącznie na tworzenie finansowych symulacji w Excelu, ile dodatkowego przychodu przyniesie mu ta transakcja. Kiedy bowiem ostatecznie wszedł w posiadanie swojej wymarzonej zabawki, okazało się, że zupełnie nie wiedział, do czego jest mu ona potrzebna i co z nią zrobić. Przy tej okazji znowu wraca motyw bezradności monopolisty i bezkonkurencyjnego lidera.

Ktoś znowu pomyślał, że taki stan – medialnego panowania w Małopolsce – będzie trwał wiecznie. „Dziennik Polski”, przez dziesięciolecia obowiązkowa lektura codzienna krakowskich elit akademickich, artystycznych i biznesowych, z dnia na dzień stał się kalką coraz bardziej nieudolnej „Krakowskiej”.

Czytelnicy łapali się za głowy, we wtorek znajdując na łamach „Dziennika” to, co w GK wydrukowano w poniedziałek! A jacyś bliżej niezidentyfikowani spece od zarządzania mediami z dumą zacierali ręce w świętym przekonaniu, że to biznesowy majstersztyk dwa razy sprzedać te same treści, za które tylko raz trzeba było zapłacić honoraria autorskie. Być może fuzja dwóch małopolskich tytułów w dwóch osobnych produktach stała się przykładem pierwszego polskiego second handu medialnego, gdzie wczorajsze treści nazajutrz rano były sprzedawane na wagę, jako tylko lekko znoszone.

W obowiązujący trend (a może nawet kult) cięcia kosztów, którego produktem ubocznym było masowe wycinanie czytelników, wpisuje się m.in. likwidacja „Dziennika Nowosądeckiego” osobnego grzbietu wchodzącego w skład „Dziennika Polskiego”. Ostatni raz ukazał się on w grudniu 2011 r., co wówczas opisywaliśmy w DTS. Po co czytelnikowi w Nowym Sączu lokalny dodatek, skoro można mu na łamy wrzucić zmacdonaldyzowane treści, a on i tak się nie zorientuje co połyka. Chyba się jednak zorientował, że ktoś go próbuje nabierać.

*

Jakież było zdziwienie czytelnika GK w przysłowiowej Bączej Kuninie, kiedy któregoś dnia w 2007 r. zamiast swojskiej „Krakowskiej” zastał na ladzie kiosku nowy twór medialny z winietą „Polska – The Times – Gazeta Krakowska”. Miało powiać wielkim światem i ekskluzywnymi treściami, a powiało jedynie silikonowym zabiegiem wydawniczym, z którego przeciętny odbiorca niewiele rozumiał.

Pewnie już bardziej zrozumiałe już było majstrowanie przy tytule przez komunistyczne władze nazywające przez pewien czas partyjny organ „Gazetą Południową”, ale gdzie spójność strategii „Gazety Nowosądeckiej” i londyńskiego „Timesa”? Najwięcej korzyści z tego zabiegu wyniosła konkurencja, opowiadając sobie wówczas branżowy dowcip, jak to Maciejowa idzie z „Timesem” przez wieś… Całości opowiadać tu nie będziemy, bo mogą czytać dzieci, ale kiedyś warto jeszcze wrócić do wątku dlaczego „Gazeta Krakowska” tak po angielsku opuszcza lokalny rynek medialny.

 

„GAZETA KRAKOWSKA” – ukazujący się od 15 II 1949 do 27

I 1990 dziennik PZPR (w latach 1975-1980 „Gazeta Południowa” w związku z powstaniem nowych województw), po likwidacji RSW „Prasa Książka Ruch” w 1990 znalazła się kolejno w rękach: s-ki dziennikarzy, kapitału franc. (Hersant, od 1992) i następnie niem. (Passauer Neue Presse z Bawari, od 1994, obecnie koncernu Polskapresse sp. z o.o.), od 2007 część ogólnopolskiego dziennika „Polska – The Times”, opartego na bazie 6 regionalnych pism w Gdańsku, Poznaniu. Łodzi, Wrocławiu, Katowicach i Krakowie.

Dawny format A2, od 1995 – A3. Oddział w N. Sączu – od 7 XI 1960, początkowo przy ul. Jagiellońskiej 10 i 18, a potem Narutowicza 6 i Kochanowskiego 14. W latach 1997-2007 w N. Sączu redagowana była 8-, a następnie 12-stronicowa wkładka „Gazeta Nowosądecka” (obecnie tylko w wydaniu piątkowym).

Specyfika pisma w przeszłości: mocna pozycja w terenie, na Sądecczyźnie i Tarnowskiem, słabsza w Krakowie (tu dominował „DP”). Kier./dyr. oddz.: Maria Wolańska (również adiustatorka „Rocznika Sądeckiego”) od 1960-1968, + J. Koszyk 1968-1980, A. Kiemystowicz 1980-1983, K. Bryndza 1983-1988, J. Leśniak 1989-1995, W. Molendowicz 1996-1999, 2000, A. Zarych 1999-2000, J. Wideł 2001-2003, I. Pawlik 2003-2005, Jerzy Kosiba 2005-2006, Krzysztof Mrówka 2006, Marcin Pulit 2006-2007, M. Olszowska 2008-2009, S. Wrona 2009-2010, I. Dańko 2010-2012, Przemysław Malisz 2013-2014, Monika Kowalczyk od 2014.

Długoletni fotoreporter, „legenda sadeckich mediów” S. Śmierciak (od 1971). Kier. biura ogłoszeń i kolportażu 1975-2007: I. Legutko.

„Nowa Encyklopedia Sądecka” 2017 r.

Przeczytaj cały najnowszy numer DTS:

Reklama