4. Sącz Jazz Festival: Kosmosy i galaktyczni jazzu [RELACJA]

4. Sącz Jazz Festival: Kosmosy i galaktyczni jazzu [RELACJA]

Dwaj legendarni jazzmani, prywatnie wielcy przyjaciele, uświetnili sobą i swoim występem piątkowy wieczór trzeciego weekendu 4. edycji Sącz Jazz Festival. Projektem niecodziennym. Międzyplanetarnym. Gwiezdnym. Odyseicznym wojażem wypełnionym czasowymi loopami, achronologicznością myśli, powrotami do początków wyobrażeń o samym sobie. Myślę, ze dla jednego z nich zagrany materiał mógł być czymś jeszcze – swoistą klamrą i zarazem nowym rozdaniem rzucającym rękawice pamięci i „samotności wędrowca”, by po niemal półwieczu od fonograficznego debiutu płytą „Inner Silence” raz jeszcze zagrać w zielone.

Artyści z dwóch różnych jazzowych światów: Leszek Żądło i Joachim Mencel zafundowali nam kosmiczną przygodę na dwa saksofony i lirę korbową wyjątkowym, osobliwym i wymagającym programem – albumowym „Cosmic Silence”. Zainspirowani dźwiękami emitowanymi przez ciała niebieskie naszego układu słonecznego, muzycy „zagrali planety”, podług wiadomej wyłącznie sobie chronologii, z załączonym na bis standardem „Autumn Leaves” Josepha Kosmy. To tyle w temacie setlisty piątkowego wieczoru, jednak to, co uniosło się w eter to już insza inszość. Każda kompozycja została oparta na odmiennym dźwięku wyjściowym przynależnym danej planecie, który z kolei dawał pole, ba!, nieskończone przestrzenie do wspólnej i totalnej improwizacji.

Leszek Żądło | fot. Aneta Wójcik

Starosądecka publiczność przyjęła bądź co bądź specyficzny występ duetu Żądło-Mencel bardziej niż entuzjastycznie, a przynajmniej bardziej niż zakładałem – owacyjnie i na stojąco. A czemu w ogóle „Cosmic Silence”? W przedkoncertowej rozmowie z Wojciechem Knapikiem, dyrektorem Centrum Kultury i Sztuki im. Ady Sari w Starym Sączu, Leszek Żądło zdradził, że „kosmos brzmi, ale wszystko zaczyna się od ciszy”. To piękne i wzruszające w swojej prostocie stwierdzenie stało się dla mnie drogowskazem względem odczytania, dorobienia klucza (być może mitu) do całości piątkowego wydarzenia. Absolutnej muzycznej improwizacji, wydawniczego nawiasu i klamry, z życiem artystycznym gdzieś pomiędzy. Przecież twórca to nikt inny jak zakładnik własnej wyobraźni, który czerpiąc zewsząd nieustanne inspiracje musi jednocześnie zadbać o to, by jego „kosmosy” były autentyczne. A do tego wymagana jest jedność artystycznej i życiowej prawdy i tchnienie własnej historii.

Stąd piątkowy wieczór był czymś więcej niż sumą wszystkich pierwszoligowych elementów konstrukcji przekładających się na melicznie i znaczeniowo spójną całość, ale przede wszystkim komentarzem na temat tego jak wszyscy i na swój własny sposób próbujemy odnaleźć sens w świecie poprzez to, czym karmimy się na co dzień. Zasadniczo koncert mógł być dla wielu swoistą grą na przeczekanie, w której Mencel, nieprzeciętny technik, wykorzystywał niejedną dostępną sztuczkę, by zaangażować nas na niemal wszystkich możliwych poziomach. Nie bez udziału pełnej dualistycznych znaczeń liry korbowej. Raz majestatycznej, innym razem lamentującej czy nostalgicznej, momentami upiornie dysharmonijnej. Upiększanej i rozwijanej na bieżąco od strony elektronicznej, pogłosowej. Złożyło się to na jedno z bardziej immersyjnych, a zarazem lirycznych doświadczeń muzycznych, jakie miałem przyjemność ostatnio przeżyć.

Joachim Mencel | fot. Aneta Wójcik

Z kolei Leszek Żądło zabezpieczał stabilność utworów zaklętych w lirze korbowej Mencla, otulając je miękkim brzmieniem saksofonów (głównie sopranowego) bądź skutecznie rozkręcając groove. Nie tylko sprawnie odhaczał kompozycje, ale przede wszystkim elokwentnie i z mocą improwizował. Budował swoje partie prostymi środkami, ale w sposób ciekawy, różnicując tempo i natężenie gry, nierzadko bawiąc się pojedynczym dźwiękiem, frazą czy repetycjami krótkich form. Gra Żądło jest dlatego tak dobra, gdyż jest autentyczna, choć w tym temacie i w duecie z Menclem zdecydowanie zgrabniej harmonizowały z jego lirą te partie, które dobywał saksofonem sopranowym. A ich na szczęście było zdecydowanie więcej.

Ludzie, których poznałem tego wieczoru, jakkolwiek bezpretensjonalnie i niezobowiązująco podeszli do swojego setu, głęboko wierzą w swoje historie. Bez nich jesteśmy niczym, dlatego Żądło i Mencel spróbowali zachęcić nas do uwierzenia w ich własne. Udało się. Gdyż chyba na tym polega ten nasz ludzki roller coaster, iż każdy z nas może zostać Ulissesem – permanentnie niespełnionym i niezaspokojonym wędrowcem swojej własnej bajki. Gnanym wewnętrzną pasją poszukiwania siebie, ładu we własnym „kosmosie” – inspirowania innych.

Tadeusz Orgielewski | fot. Aneta Wójcik

Niedziela to już kompletnie inna galaktyka była. Swoistym highlightem 4. edycji Sącz Jazz Festival okazał się występ legendarnego Five O’Clock Orchestra – dumy Częstochowy i nietuzinkowego bandu specjalizującego się w jazzie tradycyjnym o dixielandowej proweniencji. Tadeusza Orgielewskiego (kornet), założyciela liczącego sobie już przeszło pół wieku zespołu i jego lidera, dzielnie wspierali z czuciem i humorem: Maciej Cichoń (banjo), Sebastian Janik (saksofon sopranowy, saksofon altowy), Jakub Moroń (puzon) i Piotr Górka (kontrabas) oraz Andrzej Wardęga (perkusja, śpiew), który wespół z Orgielewskim stanowią niezmienny od 1969 roku (czyli od początku istnienia formacji) trzon.

Repertuar Five O’Clock Orchestra połączył w sobie znane dixielandowe evergreeny i standardy jazzowe, które w oryginalnych aranżacjach zabrzmiały iście wyjątkowo. Ze sceny popłynęły: „At a Georgia Camp Meeting” Kerry’ego Millsa, „Bugle Boy March”, „Baby Won’t You Please Come Home” Charlesa Warfielda i Clarence’a Williamsa, „Rosetta” Earla Hinesa i Henriego Woode’a, dwie kompozycje Jelly’ego Roll Mortona „Buddy Bolden’s Blues (I Thought I Heard Buddy Bolden Say)” i „Milenberg Joys”, „Who’s Sorry Now” Teda Snydera, „Moonlight Tango”, „The Glory Of Love” Billy’ego Hilla, „Somebody Stole My Gal”, „When the Saints Go Marching In” i „Sweet Georgia Brown” na bis. Częstochowianie zafundowali nam „happy jazz” na najwyższym big bandowym poziomie. To, co wyprawiali na scenie zdumiewało bogactwem pomysłów, a wszystko podparte solidnym warsztatem, elegancją, ale i humorystyczną i dygresyjną konferansjerką Orgielewskiego.

Five O’Clock Orchestra | fot. Aneta Wójcik

Niedzielnego wieczoru zatarły się granice między artystami a widownią. Pod koniec głównej części setu został zaproponowany pewien „ciekawy” plebiscyt i to zebrani mieli zdecydować, co zostanie zaprezentowane na tzw. koniec. Padło na „When the Saints Go Marching In”, ale zamiast właściwego miejscu wykonania, Orgielewski poprowadził „wężyka” (część składu z Cichoniem, Janikiem i Moroniem na tyłach), by po chwili znaleźć się między publicznością, rzecz jasna nie bez instrumentarium. Zachęcali do wspólnej zabawy, tak jak chociażby chwilę wcześniej – przed „Moonlight Tango” – do wspólnego tańca na zasadzie „panie proszą panów”. O ile z zaproszenia nikt nie skorzystał, o tyle z wproszeniem się na widownię nie sposób było już dyskutować.

Five O’Clock Orchestra to band, który potrafi wybić z narracyjnych i odbiorczych przyzwyczajeń poprzez łamanie iluzji, uruchamiając jednocześnie ponadpodstawowe mechanizmy współprzeżywania. Muzycy imponowali zmianami tempa, ale i nieoczywistymi rozwiązaniami rytmicznymi. Kompozycje i aranże były barwne, lekkie, znakomicie wykorzystujące poszczególne instrumenty, a cały zespół grał precyzyjnie i brzmiał po prostu świetnie. Częstochowianie uskutecznili pełen elegancji jazz z wyraźnym dixielandowym feelingiem i na najwyższym poziomie, a przy tym piekielnie kreatywny w ramach obranej konwencji. Ten wspaniały występ można uznać za podsumowanie macierzystej części festiwalu w starosądeckim „Sokole”. Wracajcie do nas szybko, Panowie!

Fot. Jan Leśniara / Aneta Wójcik

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama