Zegarek…

Zegarek…

Stoję na korytarzu tuż przed wejściem na Oddział Intensywnej Terapii i zaciskam w dłoni zegarek Taty. Przyniosła go dziewczyna z obsługi szpitala wraz z workiem, do którego zapakowano ubrania i kilka innych drobiazgów. Wszystko, co miał przy sobie, gdy przyjmowano go na oddział. Zgasł wyświetlacz zegarka. Zgasł Tata. Dzień wcześniej o godzinie 19.28 skończył się jego czas.

Choroba okradła go najpierw z sił, a później z życia, które przeżywał tak ładnie, że czasem mu zazdrościłam. Wilgotniejącymi uporczywie oczyma próbuję czytać dokumentację leczenia:

„Pacjent bez obciążeń chorobowych.”

Zanim trafił do szpitala zadzwonił i powiedział, że chce się pożegnać. Mówił, że bardzo ciężko mu się oddycha, że łatwo się nie podda, ale czuje, że przyszłego tygodnia raczej nie przeżyje.

„Tato, nie myśl tak, to minie, będzie dobrze. Staraj się oddychać powoli i spokojnie…” – mówiliśmy na zmianę. To były ostatnie słowa jakie z nim zamieniliśmy.

Po kilkunastu minutach już był w karetce.

„Przy przyjęciu na oddział zakaźny przytomny, w kontakcie logicznym, temperatura 36 stopni, ciśnienie 120/100, tętno 115, osłuchowo trzeszczenia do kątów łopatek….”

Nigdy na nic nie narzekał, dbał o siebie tak skrupulatnie jak o swój rower, motor, samochód i o kampera. Pojazdy zawsze miały przegląd w porę, opony i olej zmieniony w porę, najdrobniejsze usterki usuwał zanim zdążyły zacząć denerwować. Tak samo traktował swój organizm, wiedząc, że profilaktyka oszczędza problemów. Samochodem jeździł dynamicznie, ale bezpiecznie. Tak samo żył i spełniał marzenia: zimą – na nartach, latem – na wodzie. Na emeryturę zawsze było dla niego „za wcześnie”, bo praca bardzo go cieszyła. Nawet gdy zrobił co trzeba, szukał co jeszcze można byłoby zrobić: posprzątać garaż, doprowadzić auto do stanu: „na błysk”, pojechać do syna i pomóc mu rozłożyć „podłogówkę”. Zazdrościłam mu też kondycji. Jeden wypadek na nartach odebrał mi formę na długie lata. Tata po kilku wypadkach, w których ucierpiał bark, albo noga najpierw wracał szybko do dawnej sprawności, a później sięgał po więcej. Był żywym dowodem na to, ze status ojca dorosłego dziecka nie skazuje na zadyszkę podczas wysiłku i na fotelową egzystencję.

Żaden człowiek na świecie nie zdążył jeszcze poznać reguł choroby, która dopadła Tatę najprawdopodobniej podczas pracy. Jeśli nie znasz reguł pojedynku z potencjalnie śmiertelnym wrogiem i jeśli nie masz skutecznej broni, po pierwsze – nie wolno przeciwnika lekceważyć. Po drugie: trzeba go unikać. Po trzecie – trzeba go próbować poznać.

Tata nie lekceważył, ale uniknąć nie zdołał.

Choć to bardzo boli, zdecydowałam się napisać to, co właśnie czytasz, bo widzę ilu jest ludzi, którzy nie doceniają przeciwnika i takich, którzy nie chcą o nim słyszeć.

„Pacjent przyjęty z powodu obustronnego zapalenia płuc z towarzyszącą niewydolnością oddechową w przebiegu COVID-19. Po dwóch dniach ze względu na narastanie objawów niewydolności oddechowej i nieskuteczność stosowania tlenoterapii wysokoprzepływowej zaintubowany i przeniesiony na oddział intensywnej terapii”.

Nie potrafię znaleźć słów, którymi mogłabym opisać co przeżywaliśmy od dnia ostatniej rozmowy i później – gdy wprowadzono go w śpiączkę, z której już się nie obudził. Pewnie niejedno z Was wie jak to jest bać się za każdym razem, gdy dzwoni telefon i jak to jest, gdy chciałoby się trzymać kogoś za rękę, mówić do niego: walcz, żyj, kochamy cię, a jest bezradność, bo nie ma cienia szansy, żeby go zobaczyć, nawet przez szybę.

W końcu przychodzi ta chwila, gdy dzwoni telefon z ostatnią wiadomością, nadzieja rozpada się w pył i pozostaje tylko krzyk rozpaczy.

„Pomimo zastosowanego leczenia stan chorego nie poprawiał się. W kolejnych dniach obserwowano narastanie objawów niewydolności wielonarządowej oraz pogłębianie się zaburzeń metabolicznych. Dnia 23 listopada doszło do zatrzymania akcji serca”.

Jeśli od kogoś słyszysz, że COVID, to właściwie odmiana grypy, albo zapalenia płuc i że słabi od niepamiętnych czasów umierają na te choroby – nie trzeba zaprzeczać. Jest w tym stwierdzeniu pół prawdy. Druga połowa prawdy jest taka, że COVID słabych zabija samodzielnie, a mocnych może osłabić tak, że dobije ich cokolwiek innego. Może się zdarzyć, że organizm pokona SARS-COV-2, ale na pokonanie kolejnego wirusa, albo bakterii które zaatakują, braknie już mocy. Jeden patogen wyniszcza w kilka dni do granic, inny dobija.

„Przyczyna zgonu: wyjściowa: U07-1” – COVID 19, wirus zidentyfikowany

Wtórna: J 12.8 zapalenie płuc wywołane innym wirusem

Bezpośrednia: J 96.0 ostra niewydolność oddechowa”.

System opieki zdrowotnej zadziałał w tej historii jak należy. Ratunek dotarł na czas. Nie trzeba było czekać na przyjęcie na oddział – ani na zakaźny, ani na OIOM. Nie brakło tlenu. Nie brakło respiratora. O życie Taty walczyli z poświęceniem znakomici lekarze. Przegrali.

Jeden z nich zszedł na chwilę z dyżuru tylko po to, żeby przytulić Damę Tatowego Serca, której serce rozpadło się na kawałki. W jego oczach przez swoje uporczywie mokre oczy zobaczyłam ból i potworne zmęczenie.

Nie wiem kiedy znajdziemy w sobie tyle sił, żeby ponownie uruchomić zegarek Taty. Nie wiem czy będziemy kiedykolwiek umieli bez Niego realizować te marzenia, które mieliśmy spełniać z Nim.

Wierzę, że gdzieś, kiedyś poza doczesnością będzie na nas czekał, ale nawet to nie chce działać przeciwbólowo.

Dbajcie o siebie i o swoich najbliższych.

Reklama