DTS POLACY NA MUNDIALACH. W szponach alchemika

DTS POLACY NA MUNDIALACH. W szponach alchemika

Ćwierć wieku po śmierci Stalina raz jeszcze potwierdziło się, że Józef Wissarionowicz wprawdzie umarł naprawdę, za to kult jednostki trzyma się krzepko. Materiał tym razem skrojono na polską miarę, a na samym środku stołu krawieckiego znalazła się piłka. Całość obrazu ogarniał obowiązkowo mądrym spojrzeniem Jacek Gmoch.

O wizerunek hybrydy wojownika z Albertem Einsteinem Gmoch dbał od kilku lat, gdy nalazł się w sztabie Kazimierza Górskiego. Na boisku już być nie mógł. Ostry jak brzytwa, twardy jak skała skończył karierę bardzo dobrej klasy piłkarza w okolicznościach dramatycznych. Podczas meczu Kadra – „Express Wieczorny” przypadkowo złamał mu nogę akurat kolega z drużyny, bramkarz Marian Szeja. Groziła nawet amputacja, na szczęście udało się jej uniknąć, ale o dalszym uprawianiu futbolu nie było mowy. Pozostało bazowanie na intelekcie i wrodzonej inteligencji.

W nową rolę wszedł Gmoch dynamicznie, stanowił ważne ogniwo sztabu Górskiego, analityczny umysł pozwalał objąć obowiązki głównego bankiera informacji. Czuł się wtedy w pełni dowartościowany? W żadnym wypadku, po wielu laty Gmoch przelał na papier szczerą myśl, że wprawdzie drugim trenerem reprezentacji przy Górskim był Andrzej Strejlau, jednak de facto nie miało to większego znaczenie. To jawne zdezawuowanie zasług kolegi spotkało się ze zdecydowanym odporem podopiecznych tercetu „G-S-G”. Odpisali Gmochowi w formie listu otwartego, gdzie kategorycznie zaprotestowali przeciwko traktowaniu Strejlaua jako zbędnego dodatku do całości.

Czy Gmoch czuł się dobrze w epoce innego pana „G”, Edwarda Gierka? Należy sądzić, że niewątpliwie. Obaj idealnie pasowali do tamtych czasów lat 70., każdy na własny użytek, choć o różnym zasięgu skutecznie uprawiał propagandę sukcesu i z egocentrycznych powodów uwielbiali tkwić w centrum uwagi. W przypadku Gmocha pojawienie się na głównym planie wiązało się z porażką Górskiego, któremu mało kto chciał „wybaczyć”, że z igrzysk w Montrealu piłkarze zamiast złotych przywieźli „ledwie” srebrne krążki. W zgodnej opinii potrzebny był nowy obraz reprezentacji.

Górskiego kochano, również po odejściu. W Gmocha wierzono powszechnie, sam nie należałem do wyjątków. Cechy dowódcze miała podkreślać wojskowa kurtka, w jakiej się obnosił. Bodaj w kolorze khaki. Było wskazane, aby nowy wódz zaskoczył w eliminacjach do mistrzostw jakimś manewrem frontowym. W warszawskim meczu z Cyprem (5-0) cofnął skrzydłowych na boczne flanki obrony, co wypaliło średnio. Za to bezdyskusyjnie udało się wyznaczenie dla Henryka Kasperczaka roli libero na błotnistym boisku w Porto (2-0).

Z propagandowych powodów należało zaakcentować, że piłkarze godnie uczcili święto 1 maja wyjazdowym zwycięstwem nad Danią (2-1), choć stricte sportowa strona zagadnienia i bez nadętego balona broniła się doskonale. W Chorzowie wygwizdano „Kakę” Deynę, choć to jego gol z kornera uratował bezcenny remis. Wprawdzie dramatyczna końcówka tego rewanżu z Portugalią (1-1) uczyniła pierwszą rysę na monolicie drużyny Gmocha, niemniej do „boskiego Buenos” udawała się w pierwszorzędnych nastrojach i z pozycji jednego z faworytów imprezy.

Nie każdy pojechał do Argentyny, mimo nieomal zabukowania biletów. W ostatniej chwili wyparował z ekipy Ryszard Kulesza, prawy i znakomity człowiek. Z listy dziennikarskiej nagle wypadł krakowski dziennikarz Jan Frandofert, który do końca swoich dni nie mógł wybaczyć Gmochowi, że ten mając chody u tow. Zdzisława Żandarowskiego w Komitecie Centralnym PZPR zainspirował go do bezceremonialnej ingerencji w niby niewzruszalny rejestr akredytowanych. W boiskowym wymiarze parszywy los już w samej Argentynie spotkał Włodzimierza Lubańskiego. Dla mnie najlepszego piłkarza epoki PRL-u, zawodnika światowego formatu, wręcz ikony, która dubletem ustrzelonym w Kopenhadze wniosła konkretny wkład w awans biało-czerwonych do mistrzostw.

Na mundialowych arenach Włodek był wprawdzie obecny, ale bardziej sporadycznie niż na trwałe. Ujawniał się w chwilach rzadkiej szansy jako dubler, a poza początkiem turnieju nie jako zawodnik podstawowego składu. Nie okłamujmy się, od momentu odniesienia fatalnej kontuzji przeciwko Anglii (czerwiec ’73) Lubański nigdy nie wrócił do fantastycznej formy, którą zachwycał miliony. Ale też absolutnie zasłużył, aby Gmoch nie traktował go jak piątego koła u wozu. A to niestety miało miejsce i moralnie było po prostu podłe.

Lubiący stawiać prowokujące kwestie tygodnik „Sportowiec” wywoływał przy okazji wielkich imprez niemal ogólnonarodowe dyskusje pod tytułem „dlaczego nie zostaliśmy mistrzami świata?”. Dziś stawianie takiego problemu idealnie pasuje do gatunku science fiction. Ale wtedy?! Mam do Gmocha dożywotnio ogromny żal, że zmarnował niepowtarzalną szansę. Że nie wykorzystał ogromnego potencjału drużyny, która po euforii ’74 powinna osiągnąć apogeum rozwoju. Doskonały materiał idealnie nadawał się do strategicznej obróbki. Co akurat inżynierowi z zawodu nie powinno być obce.

Efekt jednak był taki, że nie doczekaliśmy się na tamtym mundialu choćby jednego, od A do Z, porywającego występu Polaków. W moim zaś prywatnym rankingu najwyżej plasuje się akurat przegrany mecz z Argentyną (0-2). Na osłodę pozostało kilka pięknych goli (Deyna i Boniek z Meksykiem 3-1, Szarmach z Peru 1-0) i niezaprzeczalny urok młodych gniewnych (Boniek, Nawałka). Aby jednak za słodko nie było, kawa podana na koniec przez Brazylijczyków (1-3) smakowała jak lura podczas bombardowania (bramki Zygmunta Kukli).

Zasadnicza różnica między Górskim a Gmochem polegała na tym, że zauroczony Machiavellim alchemik Gmoch niby nieomylnie wiedział to wszystko, czego Górski wprawdzie nie wiedział, za to intuicyjnie czuł. Przy podejmowaniu decyzji o kluczowym znaczeniu oraz w subtelnościach. A jak wiadomo, to one tworzą zasadniczą różnicę.

JERZY CIERPIATKA

Specjalne wydanie DTS POLACY NA MUNDIALACH dostępne bezpłatnie pod linkiem:

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama