One wiedzą, co to cud narodzin

One wiedzą, co to cud narodzin

W ich rękach urodziło się pół Limanowej. Kto wie, może gdyby ktoś prowadził statystyki, doliczyłby się i więcej. W każdym razie zaczęło się wszystko od prababki Anny Król. Tak przynajmniej brzmi oficjalna wersja historii tej rodziny. Prababka Anna na początku XX wieku towarzyszyła kobietom przy cudzie narodzin, rzecz jasna w ich domach. Musiała jednak od kogoś nauczyć się tego fachu, logiczne prawda?

Szkół medycznych, w których by kształcono na akuszerki, wówczas nie było. A to oznacza tylko jedno: gen położnictwa w tym klanie pojawił się znacznie wcześniej zanim urodziła się prababka Anna. Szkoda tylko, że już nigdy nie dowiemy się kto był pierwszy.

Może jednak spróbujmy od końca, czyli od Moniki Wójcik. Proszę uwierzyć na razie na słowo: ma położnictwo w genach. A z nimi nie sposób dyskutować. Dlatego choć planowała uczyć biologii w szkole, i tak poszła w ślady swojej prababci i niezliczonej liczby ciotek. Wymieńmy nazwiska tego położniczo-pielęgniarskiego klanu z Limanowej: Król, Czaja, Florek, Skrzekut, Bulanda. Nazwiska niby różne, ale rodzina jedna. Monika została położną, a swej decyzji nie żałowała ani przez minutę swojego życia, nawet po ciężkich dyżurach i długich powrotach do domu. Jest najlepszą w Polsce, zdobyła tytuł „Położna na medal” pokonując pół tysiąca rywalek! Pracuje… nie w Limanowej, lecz w Krakowie – w Szpitalu Specjalistycznym im. Stefana Żeromskiego. – Koleżanki w pracy namawiają mnie, bym przeprowadziła się do Krakowa. Nie ma mowy. Nie chcę mieszkać nigdzie indziej poza Limanową. Tu ładuję
swoje baterie – ucina Monika. Do konkursu zgłosiły ją młode mamy w podziękowaniu za troskliwą opiekę i wielkie serce.

Położna na medal

Monika nie ukrywa: po studiach w głowie miała świetnie poukładane wszystkie przypadki medyczne i jednostki chorobowe. Teraz wie, że nie ma do czynienia z przypadkiem medycznym, tylko 40-letnią panią, która już dziesięć lat stara się o dziecko i właśnie za chwilę zostanie mamą.
– Każda pacjentka ma swoją historię, jest u nas bardzo krótko, ale to są najważniejsze chwilę jej życia. Przeżywam je z nią. I nie umiem zostawiać pracy w szpitalu, biorę ją do domu– mówi. Nie przestaje też się wzruszać, choć w położnictwie siedzi ponad dziesięć lat. – Gdy widzę, jak wielki tatuś bierze na swoje spracowane ręce malutkie dziecko, które mogłoby się zmieścić na jego jednej dłoni, i aż drży z radości, nie umiem się
nie wzruszyć. Albo gdy mąż pacjentki, który nie mógł być przy jej pierwszym porodzie, bo przebywał na misji w Afganistanie, już po sześciu godzinach tulił córeczkę na oddziale. Jak z Afganistanu do Krakowa dotarł w sześć godzin?! Albo jak w Prima Aprilis pani urodziła bliźniaki, a przez dziewięć miesięcy nie miała pojęcia o ciąży bliźniaczej. Czekała tylko na córeczkę, a wyjechała od nas z dziewczynką i chłopcem! Niesamowite, prawda?– dopytuje.

Stara się być autorytetem dla kobiety, bo inaczej ta jej nie zaufa.

– Identyfikator z napisem, że jestem magistrem położnictwa mi w tym nie pomoże. Muszę ją do tego przekonać swoją pracą – kwituje położna na medal.

O porodach przy herbacie

Monika zakochała się w położnictwie jeszcze jako mała dziewczynka, siedząc w kuchni na kolanach ciotki Mili, gdy ta przychodziła na herbatę do jej domu – to znaczy do domu mamy Moniki i ich siostry – Grażyny Wójcik (w tej historii mama Moniki jako jedna z nielicznych w rodzinie nie jest ani położną, ani pielęgniarką). Nie był to temat tabu, wręcz odwrotnie, bardzo kobiecy. Rozmawiało się o nim bez skrępowania. – Albo może i nie przy herbacie, lecz na spacerze z ciotką Krysią Baczyńską (kuzynką cioci Mili), gdy kłaniały jej się co chwilę inne kobiety. A ona dumna mrugała do mnie: u tej odbierałam poród, a u tamtej przecinałam pępowinę – wspomina Monika.

Ciotka Mila gasi lampy na sali porodowej

Ciotka Mila to Emilia Bulanda, wieloletnia położna w szpitalu w Limanowej, jedna z najlepszych oddziałowych w historii tej lecznicy. W 80-tych latach, gdy pacjentka była niemalże ubezwłasnowolniona na fotelu ginekologicznym w trakcie porodu, pani Emilia wprowadzała rewolucyjne zmiany na sali porodowej. Zaczęła od tego, że nie pozwalała lekarzom zapalać ohydnej lampy, która świeciła wprost w intymne miejsca pacjentki.

– To był przecież koszmar. Jak mogła się czuć w takim momencie ta biedna kobieta– pyta Emilia Bulanda. Kolejny odważny krok: chronić panie przed nacinaniem. Wówczas to była powszechna technika na sali porodowej. Nikogo nie obchodziło, co działo się potem z pacjentką.

– Walczyłam z lekarzami jak tylko mogłam. Niejednokrotnie widziałam, że zabieg ten wręcz okaleczał kobietę – zaznacza.

Za te swoje „fanaberie” nieraz była wzywana na dyrektorski dywanik. Nie wspominając fochów ze strony lekarzy.

– Pojechałam na szkolenia do Warszawy. W stolicy, wie pani, szybciej wprowadza się nowości i innowacje. Tam usłyszałam, że reflektory to przeżytek, a nacięcie wcale nie jest konieczne przy każdym porodzie. Po tym kursie wróciłam do Limanowej inną położną. No i tak zaczęłam moją osobistą akcję „rodzić po ludzku”– śmieje się.

„Urodzić” tysiące dzieci

Ciotka Mila poza dwoma pokoleniami mieszkańców Limanowej „urodziła” także całą swoją rodzinę. A jest ich tyle, że połapać się będzie trudno. Spróbujmy: Emilia Bulanda miała sześcioro rodzeństwa, jeden z jej braci poszedł w ślady rodziców i doczekał się siedmiorga potomków. Ponadto Emilia Bulanda ma z 20 kuzynów i tyle samo kuzynek po linii matki Marii Bulandy, siostry (uwaga!) Anny Król. Wszystkie ich dzieci trzymała jako pierwsza w swoich rękach. A potem tak samo było z dziećmi ich dzieci.

– Niesamowite przeżycia, niesamowita praca. Nie ma takiej drugiej – wzrusza się pani Emilia. Przyjęła tysiące porodów. Mówi, że nie sposób tego zliczyć. Kiedyś w Limanowej rodziło się ponad 3,5 tys. dzieci rocznie!

Akuszerka z synem na porodach

Prababcia Anna Król miała jeszcze trudniejsze zadanie: towarzyszyła kobietom przy narodzinach cudu w ich domach. Wówczas Limanowa była mniejsza niż teraz. – Daję głowę uciąć, że prababka przecinała pępowinę co drugiej limanowiance – śmieje się Monika Wójcik.

Nie było telefonów, taksówek, ambulansów. Co robiła, by zdążyć na czas? Raz wysyłano po akuszerkę furmankę, innym razem pędziła na własnych nogach. Zdarzało się, że brała ze sobą syna, gdy bała się sama iść przez las. Pan Edward do dziś zresztą lubi wspominać tamte czasy.

– Wówczas w urzędach nie rejestrowano faktycznej daty narodzin dziecka, tylko datę…rejestracji. Synek mógł urodzić się w styczniu, ale w dowodzie widnieje marzec. Widocznie ojciec lub matka dotarli do urzędu w Limanowej, gdy stopniały śniegi. Ale co tam miesiące; są rodzeństwa, między którymi są dwa lata różnicy, ale w dowodach czarno na białym stoi, że to bliźniaki. Takie to były obyczaje – śmieje się Edward.

Czy to koniec? Tak, ale musimy jeszcze dodać, że Anna Król, piękna, wysoka (wzrost – 1 m 90 cm) zgrabna kobieta, miała sześć córek i dwóch synów. I wyposażyła je w swój gen i dar. Trzy z nich zostały pielęgniarkami, ich córki także poszły w ślady swoich babć, matek i ciotek. Na pewno którąś z nich Państwo spotkali…

ANNA GÓRSKA

Fot. Arch. rodzinne M. Wójcik

Więcej zdjęć i więcej ciekawych tekstów w „Dobrym Tygodniku Sądeckim”:

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama