Dramat w Mostkach koło Starego Sącza. Nie żyje olimpijczyk Jan Magiera. Jego życie zgasło w ogniu

Dramat w Mostkach koło Starego Sącza. Nie żyje olimpijczyk Jan Magiera. Jego życie zgasło w ogniu

Jan Magiera

Nie żyje słynny kolarz, olimpijczyk – Jan Magiera. Wybitny sportowiec zginął dziś tragicznie na swojej posesji w miejscowości Mostki (gmina Stary Sącz). Miał 83 lata.

Informację o śmierci sportowca potwierdzają jego bliscy. Z nieoficjalnych doniesień wynika, że mężczyzna zginął w nieszczęśliwym wypadku, podczas prac ogrodowych. Palił gałęzie na swojej posesji.

– O godzinie 13:05 otrzymaliśmy zgłoszenie, że na jednej z posesji w gminie Stary Sącz zostały ujawnione zwłoki 83-letniego mężczyzny. Na miejscu przeprowadzono oględziny z udziałem prokuratora. Wstępnie wykluczono udział osób trzecich. Wszelkie okoliczności i przyczyny tego zdarzenia będą wyjaśniane w toku prowadzonego śledztwa – informuje w rozmowie z nami asp. szt. Barbara Szczerba z KWP w Krakowie.

***

Jan Magiera to legenda kolarstwa, najpopularniejszy kolarz szosowy końca lat sześćdziesiątych XX wieku. Urodził się 30 września 1938 w Jelnej. Ukończył zasadniczą szkołę zawodową jako ślusarz precyzyjny, ale w jego życiu wygrało kolarstwo szosowe. Startował w latach 1953-1971 w barwach: Czarnych Radom, Broni Radom i Cracovii. W kadrze narodowej jego trenerami byli Władysław Wandor i Henryk Łasak.

Brał udział w rywalizacjach sportowych zarówno indywidualnie, jak i sportowo. Trzykrotnie został mistrzem Polski, trzy razy wicemistrzem i trzy razy zdobył brązowy medal. Trzy razy startował też w Tour de Pologne, gdzie w 1964 roku zdobył trzecie, a w 1966 roku drugie miejsce. Był członkiem drużyny, która wygrała ten wyścig w 1967 i zajęła drugie miejsce w latach 1965 i 1966. Uczestniczył w Mistrzostwach Świata i brał udział w olimpiadach w Tokio (1964) i Meksyku (1968).

Pod galerią archiwalnych zdjęć przypominamy nasze publikacje o mistrzu…

fot. arch. dts24.pl

Pisaliśmy o nim…

2015:

Najsłynniejszy sądecki kolarz

Ślusarz precyzyjny, jeden z najwszechstronniejszych kolarzy polskich lat 60., pierwszy wielki specjalista w jeździe indywidualnej na czas, kapitan zwycięskich polskich drużyn z Wyścigu Pokoju (1967, 1968), największych zawodów kolarzy amatorów w powojennej Europie. Trzeci kolarz tych wyścigów, olimpijczyk z Tokio (1964) i Meksyku (1968). W Tour de Pologne 3. Miejsce w 1964 r., 2. W 1966 i 10. w 1969 r. W tym wyścigu wygrał jazdę indywidualną na czas i zwyciężył w klasyfikacji sprinterów.

Na wiejskich drogach w rejonie Brzeznej (gmina Podegrodzie) spotkać można samotnie jeżdżącego rowerzystę – to Jan Magiera, jeden z najlepszych polskich mistrzów rowerowych. Ta sama szczupła sylwetka, jasne włosy, twarz, jaką zapamiętaliśmy z dawnych transmisji telewizyjnych z Wyścigu Pokoju, jeszcze sprzed epoki Szurkowskiego i Szozdy, chyba najbardziej romantycznej, bo rządzącej się wtedy prawie wyłącznie sportowymi, a nie finansowymi układami.

Magiera zanim powróci na rowerze do domu w Mostkach, na przedmieściu Starego Sącza, przejeżdża 40-50 kilometrów. Tak było jeszcze kilka lat temu, dwa-trzy razy w tygodniu, bez względu na pogodę. Teraz rzadziej, bo już zbliża się osiemdziesiątka…

Gdybym jeszcze raz miał zacząć od nowa swoje życie, to również wsiadłbym na rower, nie dla pieniędzy, ale po prostu dla siebie, dla całego tego pięknego pochłonięcia przez sport, który pozwolił chłopakowi z biednej, wielodzietnej rodziny z Jelnej niedaleko Jeziora Rożnowskiego, zwiedzić kilka kontynentów, poznać wybitnych sportowców i ciekawych ludzi, nauczyć się języków. Nie ukrywam, że dziś człowiek tęskni do tej wyjątkowej atmosfery wielkich zawodów, np. igrzysk. W Tokio czy Meksyku, w okresie największych sukcesów polskiego sportu, nasza reprezentacja olimpijska tworzyła jedną, wielką sportową rodzinę, wzajemnie się wspierającą, razem bawiącą się. Siatkarze przychodzili na wyścig, a my z bokserami – na stadion lekkoatletyczny. Duszą moich olimpiad był Władek Komar, postać niepowtarzalna. Dziś uczestnicy olimpiad są od siebie izolowani, a gwiazdy skoncentrowane raczej na rachowaniu konta bankowego.

Jan Magiera urodził się 30 września 1938 r. Wychował w Jelnej, w sąsiedztwie budowanego wtedy sztucznego zbiornika rożnowskiego, razem z dziesięciorgiem rodzeństwa. Fachu ślusarza precyzyjnego nauczył się w zasadniczej szkole budowlano-metalowej w Nowym Sączu w latach 1955-58.

– Pierwszy rower, używaną turystyczną czeską „eskę”, dostałem od rodziców. To było wielkie wydarzenie w mojej rodzinie, bo i wydatek spory. Nowa „eska” kosztowała wówczas dwie średnie pensje. Rajdowałem na niej razem z kolegami, m.in. Marianem Gwiżdżem i Szymonem Czarneckim wokół jeziora. Na poważnie zacząłem się ścigać dopiero w wojsku, w Radomiu, stosunkowo późno, bo w wieku 22 lat. Dość szybko wpadłem w oko trenerowi kadry Władysławowi Wandorowi. Dzięki kolarstwu otrzymałem paszport na cały świat, dokument wówczas osiągalny dla nielicznych. Rower był moim paszportem…

Był zawodnikiem Czarnych i Broni Radom oraz Cracovii.

W Radomiu Magiera pracował w zakładzie „Łucznik” produkującym nie tylko maszyny do szycia, ale też karabiny dla armii i części do rowerów.

– Przez pewien czas w tzw. izbie pomiarów pracowałem razem z mistrzem olimpijskim, znanym pięściarzem Kazimierzem Paździorem. Bardziej niż na szosę ciągnęło mnie na tor kolarski, gdzie przyszło mi zdobywać pierwsze medale mistrzostw Polski, wspólnie m.in. z Józefowiczem i Linde.

Pierwsza olimpiada, Tokio, egzotyka, kolorowy zawrót głowy. W wyścigu drużynowym na 116 km ekipa Magiera, Bławdzin, Zieliński, Becker uplasowała się na 11. miejscu. Zwyciężyli bezkonkurencyjni wówczas Holendrzy. Za rok – Magiera zadebiutował w Wyścigu Pokoju. Jego mocną stroną była czasówka, zwykle etap prawdy. Potrafił umiejętnie rozłożyć siły, utrzymać rytm do samego finiszu.

Magiera odegrał wielką rolę w przygotowaniu i awansie podopiecznych trenera Henryka Łasaka do czołówki światowej, choć w „podziale łupów” na późniejszych mistrzostwach świata nie brał już udziału, zastąpili go Szurkowski i Szozda. Najpopularniejszy szosowiec końca lat 60. Jeździł wspaniale na czas i potrafił kierować drużyną biało-czerwonych, która po raz pierwszy od 1949 roku pokonała wreszcie w Wyścigu Pokoju wszystkich rywali, głównie z ZSRR i NRD. Wyleczył z kompleksów całą naszą czołówkę, która bez poprawy w tej specjalności kolarskiej sztuki nie mogła zrobić znaczących postępów.

Przedostatni etap WP (24 maja 1968) na dystansie 49 km z Puław do Radomia, był właśnie jazdą indywidualną na czas. Polska drużyna była na czwartym miejscu, Magiera gdzieś w okolicach szóstego, siódmego miejsca. Szaleńczy szturm Janka (przeciętna 41,437 km/godz.) wyprowadził drużynę na pierwsze miejsce, a jego samego na trzecie. Do zwycięzcy wyścigu, Axela Peschela brakło jedynie 54 sekundy.

Kapitan drużyny zdopingował swoich kolegów. Bławdzin, Hanusik i Czechowski pojechali znakomicie! To był pogrom. Polacy dołożyli zawodnikom NRD 7 minut i 15 sekund! Na stadionie w Warszawie witały go transparenty z napisami: „Janek Magiera Polskę rozwesela. Niech nam żyje zespół Polski – 100 lat, jak Ludwik Solski”.

Wtedy większą wagę przywiązywano do sukcesu drużynowego, a więc nasze szczęście było pełne, pobiliśmy przecież Rosjan i Niemców. Ja za trzecią lokatę dostałem w nagrodę motorower „simson” (rok wcześniej – aparat fotograficzny), który i tak trzeba było spieniężyć, żeby się z kolegami sprawiedliwie podzielić. Zwycięzca wyścigu otrzymywał „jawę”.

W tamtych latach wyścigiem autentycznie żył cały kraj. Zachodni kolarze otwierali szeroko oczy, zdziwieni oprawą i zainteresowaniem, milionami radiosłuchaczy. Ludzie widząc kolarzy rzucali pracę i biegli na szosę, żeby pozdrowić zawodników. Dla obecnych kibiców to trudne do wyobrażenia. Megafony na ulicach, nadawane co pół godziny meldunki z trasy, dziesiątki tysięcy kibiców na stadionach.

Co roku w maju w Polsce dyskutowało się głównie o kolarstwie. Wyścig był zjawiskiem społecznym. Dzieci prosiły o rower, bawiły się figurkami kolarzy, grały w wyścig kapslami. Podwórka w miastach i na wsiach zapełniły się Królakami, Magierami, a potem Szozdami i Szurkowskimi. Dzięki sprawozdawcom sportowym rozwinął się specyficzny język: sportowców nazywano „tytanami szos”, „herosami” albo cudownymi dziećmi dwóch pedałów – jak dodawała złośliwie, ale z sympatią ulica.

Najostrzejsza rywalizacja toczyła się między „bratnimi” ekipami Związku Radzieckiego, NRD, Czechosłowacji i Polski. W peletonie liczyły się tylko te drużyny. Wyścig nie ograniczał się do konfrontacji sportowej, dochodziło też do rozwiązań siłowych. Czesi (potrafili wylać na szosie olej w sobie wiadomym miejscu) trzymali raczej z Rosjanami, my z Niemcami.

Jan Magiera miał dużo sportowych satysfakcji. Plasował się w czołówce wyścigów w Kanadzie, Meksyku, Holandii. Dobrze jechało mu się w Tour de l’Avenir. Ścigał się jak równy z równym z legendami kolarstwa zawodowego Eddy Merckxem, Jacquesem Anquetilem i Raymondem Poulidorem. Choć nie był „góralem”, wygrał najtrudniejszy, bo wytyczony wyłącznie w górach, etap w wyścigu Dookoła Anglii. Dwukrotnie, w odstępie ok. 30 dni, w jednym roku startował w mistrzostwach świata na szosie i na torze. Dziś, w czasach ścisłej specjalizacji, rzecz nie do pomyślenia.

Zakończył karierę w 1979 r. w Puławach podczas MP.

– Chciałem wygrać czasówkę i zakończyć ściganie. Szło mi dobrze, na poszczególnych pomiarach czasu prowadziłem razem z Mytnikiem, ale tuż przed metą zderzyłem się z kolarzem zdublowanym, potłukłem się cholernie, z przemieszczeniem kręgów szyjnych.

Znajomi Magiery podkreślają jego koleżeństwo, skromność. Na trasie nigdy nie odmówił pomocy, nie łamał reguł w peletonie, podczas ucieczek nakazujących jechać akurat na najlepszego w danym dniu.

Jan Magiera również po zakończeniu kariery był blisko kolarstwa. Asystował trenerowi Wojciechowi Walkiewiczowi (obecnemu prezesowi PZKol) podczas mistrzostw w Barcelonie (pamiętny „odjazd” Szurkowskiego i Szozdy) w 1973 r.  Przez wiele lat trenował kolarską młódź, m.in. w Dębicy, gdzie wychował dobrych szosowców: Ankudowicza, Czaję, Olchawę. Pracował również w sekcji kolarskiej w sądeckim Starcie, prowadzonej przez Stanisława Ślęzaka. Mieszkał wtedy przy ul. Królowej Jadwigi w Nowym Sączu.

Utrzymywałem się z pracy w branży kolarskiej. Wspólnie z kolegą kolarzem Henrykiem Charuckim prowadziłem w Starym Sączu hurtownię rowerową. Kolarstwo to dla mnie najważniejsza rzecz w życiu. No i rodzina – dodaje z uśmiechem Jan Magiera, ojciec trzech córek i sześciu wnuczek. – Gdyby nie zięciowie, byłbym w mojej rodzinie jedynym przedstawicielem rodzaju męskiego.

Jerzy Leśniak

styczeń 2019:

Z miłości do roweru

Wiosną najsłynniejszy sądecki kolarz Jan Magiera chciałby znowu wsiąść na rower. Niedawno skończył 80 lat, ale prawdziwy kolarz zawsze ma w planie wybrać się jutro na trening. Wcześniej czeka go jeszcze operacja kolana, ale przecież z tym kolanem bywało już gorzej.

***

To miał być ostatni wyścig w karierze Jana Magiery. Był 1979 r., Puławy. A skoro ostatni, to najlepiej zwycięski, wszak jazda indywidualna na czas to był jego żywioł. Medale i puchary zdobyte w tej kolarskiej specjalności, co prawda nie mieściły się już w meblościance maleńkiego krakowskiego mieszkania Magierów, ale co tam. Najwyżej trzeba będzie zmienić meble, a najlepiej mieszkanie na większe. Jan jechał mocno i równo. Czuł, że to może być dobry wynik, bywał już w czasówkach mistrzem Polski. Na ostatnim nawrocie wyniosło zawodnika jadącego w przeciwnym kierunku i zderzyli się niemal czołowo. Diagnoza – uszkodzenie kręgosłupa, a w konsekwencji zanik dwóch mięśni barkowych. Co to znaczy? To tak, jakbyś w szkole był dobrze przygotowany do lekcji, ale nie mógł zgłosić się do odpowiedzi, a prawą rękę podtrzymywał lewą.

***

Jan Magiera we wrześniu skończył 80 lat. Po swoim domu w Mostkach porusza lekko utykając. To efekt niedawnej operacji biodra, a jeszcze na styczeń wyznaczony ma termin zrobienia porządku z kolanem. Żadne tam pamiątki po kolarskiej karierze. Zwyczajne zużycie stawu. Zdarza się nawet takim, co to nigdy nie jeździli na rowerze.  O Janie można powiedzieć, że całe życie spędził na siodełku.

W czasach zawodniczych – w Broni Radom, Czarnych, Cracovii no i przede wszystkim w kadrze narodowej, to było jakieś 25 tys. km rocznie. Na rowerze – przypomnijmy, bo wielu kierowców mogło w tym momencie wybiec do garażu, by sprawdzić przebiegi w swoich samochodach. No właśnie, wielu rocznie nie przejeżdża tyle autem.

Ale Jan Magiera śmieje się na samo wspomnienie określenia „jeździć na rowerze”. Na rowerze to każdy może jeździć. Baba z mlekiem też jeździ na rowerze. Codziennie, wiele kilometrów. Dlatego jego pierwszy trener w reprezentacji narodowej Władysław Wandor, kiedy nie był zadowolony z postępów, to krzyczał na zawodników, że jeżdżą jak baba z mlekiem. Niby nawijają kolejne kilometry, ale przecież kolarstwo polega na tym, żeby czasami bardzo mocno przyspieszyć, a potem zrobić przerwę na regenerację. Ciągłe, jednostajne jeżdżenie nic nie daje. Nie ma kolarskiego rozwoju.

***

Kolarska dusza to coś takiego, co nigdy nie pozwala przestać myśleć o rowerze. Kiedy zasypiasz, to już planujesz trasę na następny dzień. Choć Jan Magiera czeka na zabieg, a na zewnątrz warunki lepsze dla skuterów śnieżnych niż rowerów, to kolarski mistrz uśmiecha się na samą myśl, że wiosną mógłby przecież wsiąść na rower. Jeszcze dwa lata temu robił swoją pętelkę, drobne 50 km ze startem i metą w Mostkach. Teraz nie musiałby nawet jeździć szosą między samochodami. W Starym Sączu wskakiwałby na EuroVelo, rowerową autostradę wzdłuż Dunajca i Popradu. To nic, że wielu rowerzystów jeździ tam – według definicji Wandora – jak baba z mlekiem. Na rehabilitację kolana to byłoby idealne miejsce. Czy Magiera wsiądzie wiosną na rower, żeby zainaugurować swój 81. sezon? „Przydałoby się” – kiwa głową Jan, a żona Wanda gładząc go po ramieniu dodaje tylko: „Oj, chłopaku, chłopaku”. I tylko ona wie, co się kryje za tym pieszczotliwym „chłopaku”. Może znajomość kolarskiej duszy? Jak kolarz coś postanowi, to wiadomo, że musi zrealizować cel. Kto nie realizuje w życiu zamierzonego celu, ten nie jest prawdziwym kolarzem. Może co najwyżej z babami mleko wozić na rowerze.

***

Wiele osób uważa, że kolarstwo jest jedną z najtrudniejszych dyscyplin sportu. Jan Magiera myśli inaczej. No i co z tego, że czasami trzeba godzinami w upale wypruwać sobie żyły na górskich podjazdach. Ciężarowcy i zapaśnicy – zdaniem Magiery – mają trudniej. Kolarstwo jest przecież ciekawe. Nawet kiedy przychodzą ciężkie momenty, to napędza cię ciekawość, co będzie za tą górką. No i po każdym podjeździe jest przecież zjazd. Najdłuższe podjazdy Magiera pamięta z Meksyku. Trenowali do olimpiady podjeżdżając po 40 km. To wspinaczka o wiele dłuższa niż w Alpach, ale za to może łagodniejsza. Ale i tak najtrudniejsze wyścigi – zdaniem Jana Magiery – to są te płaskie. Kiedy w latach 60. i 70. przyjeżdżały do nas zespoły z najbardziej płaskich krajów w Europie – Holendrzy i Belgowie, to nie radzili sobie na tzw. rantach, kiedy trzeba było ustawiać wachlarzyk kolarzy walczących z wiatrem.

***

Ale co tam ściganie. Dla młodego chłopaka z maleńkiej Jelnej, kolarstwo stało się oknem na świat. A było to w czasach, kiedy wyjazd na wycieczkę zakładową do Czechosłowacji był wyprawą w nieznane. Dla samych tylko olimpiad w Tokio i Meksyku warto było kolarskie góry przenosić. Ale sport to były też życiowe koszty do poniesienia. Gdyby nie wyrozumiałość żony, pewnie by się nie udało zrealizować wszystkiego tego, co się tak dobrze udało. Zbliżał się któryś piękny maj i komunia św. córki Małgosi, a Jan Magiera mógł tylko przesłać wiadomość, coś na kształt dzisiejszego SMS-a: „Nie dotrę do domu, zostałem powołany do reprezentacji na Wyścig Pokoju”. Rodzina była najważniejsza, ale to anielska wyrozumiałość Wandy w dużej części stała za sukcesami Jana. Nie wszyscy mają tyle szczęścia. Młodszy brat Adam Magiera, świetnie zapowiadający się kolarz Orła Łódź (z większym może nawet talentem niż Jan), kiedy poznał dziewczynę, czyli późniejszą żonę, musiał powiedzieć rowerowi najtrudniejsze słowo świata: „żegnaj”. Jego kolarstwo skończyło się, zanim na dobre się zaczęło.

***

A kolarstwo Jana Magiery nigdy się nie kończy. Kiedy przed telewizorem śledzi przez wiele godzin wszystkie etapy Tour de France albo Giro d’Italia, Wanda cierpliwie podaje mu herbatę, bo wie, że mąż na jakiś czas przeniósł się do innego świata i może właśnie w swojej głowie rozgrywa ten etap z kolarzami. Nie zdenerwowała się nawet tamtej nocy, ponad pół wieku temu kiedy w przedpokoju ich maleńkiego krakowskiego mieszkania, z wielkim hukiem spadły rowery (treningowy i wyścigowy) podwieszone w korytarzyku na specjalnych hakach. Przecież to spadły rowery, które widziały olimpiady, mistrzostwa świata czy Wyścigi Pokoju. Najważniejsze, żeby się nie uszkodziły.

Wojciech Molendowicz

Fot. Wojciech Molendowicz

 

 

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama