Maria Olech chodziła z bronią i żałowała, że nie ma brody

Maria Olech chodziła z bronią i żałowała, że nie ma brody

Maria Olech

W życiu profesor Marii Olech z Nowego Sącza nie było przypadków. Była za to niebywała konsekwencja zdarzeń i sytuacji, dzięki którym jest dziś najbardziej znaną polską polarniczką na świecie. A może to nie konsekwencja, ale los? Siła wyższa?

Mówili do mnie „kierowniczko”

Ludzi można dzielić w różny sposób, to kwestia umowy, kategorii, zwyczaju, a nawet fantazji. Można najprościej, według płci, lub bardziej skomplikowanie, biorąc pod uwagę klasy, podglądy lub pragnienia. Według najprostszego podziału Maria była dziewczynką z Nowego Sącza, której marzenia nieco odbiegały od oczekiwań koleżanek, z którymi bawiła się na podwórku. Z tych marzeń i konsekwencji w ich realizowaniu zrodziła się historia kobiety naukowca, której imieniem zostało nazwane wzgórze na King George Island i porost antarktyczny. A przecież wcale nie było tak łatwo.

Ulica Lwowska

Historia ma swój początek na ulicy Żeglarskiej, choć początek ten ma wyłącznie wymiar symboliczny (przypomnimy sobie o tym, kiedy profesor Olech będzie żeglować po zimnych wodach Arktyki). Miejsca swoich narodzin Maria Olech nie pamięta wcale, szybko bowiem jej rodzina przeprowadziła się na ulicę Lwowską. I to właśnie tamten dom, z ogrodem, nieco z dala od centrum miasta, był miejscem, w którym dorastała i czytała pierwsze książki o dalekich podróżach.

– To były trudne czasy – nie kryje. Najstarsza wśród rodzeństwa miała swoje obowiązki, ale też pierwsze fascynacje. – Przyrody, szacunku do niej i zamiłowania nauczył mnie tata. To z nim poznawałam świat roślin, ich królestwa i domeny. Chodziliśmy po górach, a ja nabierałam przekonania, że natura jest niebywale piękna i inspirująca – wspomina. Absolwent rolnictwa stał się pierwszym przewodnikiem Marii po świecie, choć, na początku, był to świat bardzo bliski. Rozłożony między ogrodem, szkołą, drogą i fosą, w której krył się prawdziwy mikrokosmos. – Powrót do domu z lekcji zajmował mi całe godziny. W przekopie czekały skarby, które wymagały mojego czasu i zainteresowania. Już wtedy było to dla mnie niezmiernie ważne – podkreśla. I o wiele ciekawe niż szlifowanie Jagiellońskiej, które uprawiały jej rówieśniczki – dodaje, tłumacząc, że „szlifowaniem” w Nowym Sączu nazywano spacerowanie tam i z powrotem po głównej ulicy miasta, bez określonego celu.

Ważny był też krzak bzu. Rósł w ogrodzie, stał przy nim fotel, w którym mała Maria mogła czytać o światach nieco dalszych, niż te, które znała. – O wyprawach polarnych, zdobywaniu bieguna, krajach skutych lodem i tych, w których nigdy nie sypał śnieg – opowiada i może właśnie myśli, że właśnie dzięki tym lekturom jej życie ułożyło się w taki, a nie inny scenariusz?

Od Meduzy do Spitsbergenu

Mikroskop był jeden, ale to wcale nie miało znaczenia. Ewa Berger, nauczycielka biologii, zwana Meduzą, potrafiła zaczarować dzieci przedmiotem. Może nie wszystkie, ale Marię zaczarowała skutecznie. Wybór biologii po maturze był więc całkiem naturalny. – Studia w Uniwersytecie Jagiellońskim były konsekwencją moich zainteresowań. Chciałam wiedzieć więcej, poznawać – tłumaczy.

Tak też poznała góry, wspinaczkę i porosty. Organizmy niższego rzędu. Niby nic nadzwyczajnego, imponującego, ładnego, a jednak potrafiły odmienić jej życie. – Nikt wówczas w Uniwersytecie Jagiellońskim tym się nie zajmował – zauważa.

Przecierała szlaki. I to tak skutecznie, że została pierwszym lichenologiem zatrudnionym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ale to Spitsbergen odmienił jej życie. Dzięki wyprawom do Arktyki miała możliwość zbadać porosty oraz roślinność tundry, która występuje na terenach bez lodu. Jak radziła sobie w skrajnie trudnych warunkach, do tego z piętnem płci? Nie było łatwo. – To że dwa razy zostałam kierownikiem i jedyną kobietą wśród załogi, zawdzięczam nie tylko determinacji – zaznacza. – Po prostu nikt prócz mnie nie zajmował się porostami.

Walka ze stereotypami była równie wyczerpująca jak praca kilkanaście godzin w terenie. Praca z młotkiem, dźwiganie ciężkich kamieni z porostami potrzebnymi do badań, żmudne godziny nad mikroskopem wcale nie były lżejsze od tych momentów, kiedy musiała udowadniać, że kobieta świetnie nadaje się do siermiężnych warunków. – Kiedy przyjechałam na stację im. H. Arctowskiego, byłam pierwszą kobietą kierowniczką, a do tego pierwszą przedstawicielką swojej płci, która chciała w Antarktyce pracować, a nie tylko towarzyszyć mężowi. Musiałam pokazać, że potrafię, że umiem i nie jestem dziełem przypadku. Dowieść, że nie wybrałam się pod Biegun Południowy dla zabawy, czy przygody – opowiada.

Mówiono do niej kierowniczko, czasem „ona”, ale słuchano. Nawet w tych momentach, kiedy musiała swoim podwładnym matkować, pilnować, by zmieniali mokre buty, czy smarowali twarze kremem. Szanowali ją. – Choć nieraz kapały mi łzy do talerza, nie poddałam się – przyznaje.

Mimo zimna, spartańskich warunków mieszkaniowych i ciągłych telefonów: „Poproszę z kierownikiem”, „Ale to ja jestem właśnie kierownikiem”, „Proszę sobie nie żartować”.

Kiedyś po latach dowie się „ A to pani wytępiła przekleństwa na stacji”. I choć nie było z tego naukowego pożytku, jest to taki sukces, którym Maria Olech chwali się nie bez satysfakcji.

Kobieta musi więcej

Nauczyła się, że kobieta już na samym starcie musi więcej. I ona zawsze to „więcej” miała. Przecierała szlaki w męskim polarnym świecie, nie żałując ani jednego dnia, które spędziła badając mchy i porosty. – Myślę, że moimi wyborami nie kierował przypadek, ale konsekwencja. Robiłam to, co kochałam i to przynosiło mi sukcesy – zauważa.

Sprawiedliwie dzieliła czas między wyprawy na Antarktykę i Arktykę. Chodziła z bronią, na wypadek spotkania z niedźwiedziem, robiła zdjęcia pingwinom, które dziś tworzą niezmiernie osobistą kolekcję z podróży i żałowała, że nie ma brody. – Kiedy wieje wiatr i prosto w twarz lecą zmrożone kryształki lodu, nie jest przyjemnie – podkreśla. – Przydałaby się.

W takich momentach przez głowę czasami przechodzi myśl, że łatwiej być mężczyzną. – Pamiętam w Japonii, gdzie pojechałam na sympozjum, nawet przez myśl im nie przeszło, że za nazwiskiem Maria Olech, kryje się kobieta. O, jaka to była konsternacja. Wtedy wspierały mnie panie, które serwowały kawę i herbatę – uśmiecha się.

Uczciwie jednak przyznaje, że dużo się od mężczyzn nauczyła. Stanowczości, szybkiego podejmowania decyzji i nierozpamiętywania. Oni docenili ją za to, że jak nikt inny potrafi walczyć zarówno o nich, jak i stację. Traktowała ją jak dom i potrafiła bronić jak domowego ogniska.

Być u siebie

Nigdy nie potrzebowała luksusów. Może dlatego, że luksusem była możliwość obserwowania i badania przyrody, i to wystarczało. Kiedy została majtkiem na żaglówce, wydawało jej się, że złapała Pana Boga za nogi. Warunki na łajbie były trudne, ale możliwości, które stwarzała mała, zwrotna łódeczka bezcenne. – Zaprosił mnie francuski żeglarz polskiego pochodzenia, dr Janusz Kurbiel. Jego wyprawa naukowo-odkrywcza miała na celu opłynięcie jachtem wszystkich lądów wokół bieguna północnego. Tam, gdzie samoloty, ani duże łodzie badawcze nie miały szans dotrzeć – wspomina.

Gdy jacht podpływał blisko lądu, Maria brała plecak, narzędzia i podpływała pontonem na ląd. Tam zbierała mchy, porosty i grzyby, by je później opisać i zaklasyfikować. – To była ciężka, fizyczna praca. Do tego zimno, wiatr, niedźwiedzie – wylicza. – Jak bardzo było to niebezpieczne świadczy fakt, że nikt nas nie chciał nas przed wyprawą ubezpieczyć.

Nie ukrywa, że były momenty, kiedy się bała. Czasem trzeba umieć się do tego przyznać. Ekstremalnych sytuacji w takich warunkach nie da się uniknąć. – Po każdym sztormie mówiłam sobie, że to koniec, wracam. Ale gdy wody się uspokajały, uspokajałam się i zaczynałam swoją pracę – uśmiecha się.

Kiedy pytam się pani profesor, gdzie jest jej miejsce na świecie, nie bardzo wie, co odpowiedzieć. A może nie chce. Bo jest i tu, w Krakowie, i w Nowym Sączu, gdzie stoi dom rodziny. Jest też tam, gdzie prowadziła badania. – Przypominam emigranta, który jest wszędzie i nigdzie u siebie – mówi.

Dobrze wie jedno, że wszystko miało właśnie tak się potoczyć.

Pamięta dobrze film o kolonii pingwinów w dalekiej Antarktyce, który oglądała w dzieciństwie. Wiele razy mówiła, że właśnie on sprawił, że chciała poznać daleki i zimny Biegun. Długo, długo później, podczas wyprawy statkiem dopłynęła do tej koloni. Do miejsca, które pamiętała z dokumentu sprzed lat. – I jak tu nie wierzyć, że wszystko ma sens? – pyta.

***

Dorobek profesor Mari Olech jest imponujący. Jest autorką ok. 350 publikacji naukowych i popularnonaukowych, w tym wielu monografii i i rozdziałów w książkach. Jej prace dotyczą głównie taksonomii, geografii i i ekologii porostów, w mniejszym stopniu mchów, glonów i grzybów. Jest jedyną w świecie znawczynią porostów rosnących w pobliżu obydwu biegunów Ziemi. To nie tylko pierwsza kobieta kierująca wyprawami polarnymi w Antarktyce, ale także pierwszy lichenolog Uniwersytetu Jagiellońskiego, który stworzył pracownię lichenologii i zielnik lichenologiczny – uważany za biblię botaników.

DTS nr 9 (278) 3.03.2016

Subskrybuj nasz kanał Studio DTS na You Tube i poznawaj innych ciekawych Sądeczan:

 

 

 

 

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama