Wyszedł z domu w Bobowej i do tej pory nie wrócił. Widziano go 111 dni później i 3,5 tysiąca kilometrów dalej…

Wyszedł z domu w Bobowej i do tej pory nie wrócił. Widziano go 111 dni później i 3,5 tysiąca kilometrów dalej…

Michał Ligęza, Santiago de Compostela

Michał Ligęza z Bobowej w dzień swoich 26-tych urodzin, które przypadają na 31 maja, postanowił ,,przejść się”. Wyszedł z domu i do tej pory do niego nie wrócił. Nie jest to opowieść o zaginięciu, a o pielgrzymowaniu na nogach z Bobowej do Santiago de Compostela w Hiszpanii. Przeszedł ponad 3600 kilometrów, zrobił 5 milionów kroków, a to wszystko w 111 dni. Na tym podróż się nie kończy…

Do Santiago de Compostela można pielgrzymować pieszo, rowerem, różnymi wariantami trasy. Rokrocznie szlaki do katedry św. Jakuba przemierzają tysiące ludzi z całego świata. Wielu niesie ze sobą przeróżne intencje, wierząc, że zostaną wysłuchane. Zdarzają się też osoby, które podejmują wyzwanie, by zmierzyć się ze sobą psychicznie, czy fizycznie. Mieszkaniec Bobowej w swoje urodziny, 31 maja wyszedł z domu i ruszył w pielgrzymkę do katedry św. Jakuba, w której znajduje się grób świętego.

– Głównym powodem było pójście tam, gdzie Pan Bóg mnie wzywał. Wcześniej słyszałem coś o tym miejscu, ale to tak wlatywało jednym uchem, a drugim wylatywało. Pomyślałem sobie, że można byłoby się przejść, zobaczyć co to jest, ale nie bardzo miałem do tego przekonanie. Dwa lata temu podjąłem decyzję, że kiedyś się wybiorę. Wówczas rozpisałem sobie trzyletni plan i jak widać coś nie wyszło, bo minęło dopiero dwa lata – żartuje Michał Ligęza z Bobowej.

Pielgrzym wyznaje, że w ubiegłym roku jego sprawy zaczęły się układać w taki sposób, że dostrzegł, iż Pan Bóg robi mu przestrzeń do podróży. Gdy czegoś chciał, wychodziło coś zupełnie innego. Finalnie wszystko złożyło się w taki sposób, żeby mógł właśnie w tym roku wyruszyć do św. Jakuba. Udało mu się dostać długi urlop. Inne sprawy także zostały zamknięte.

– Kiedy szedłem i nie miałem z kim rozmawiać, rozmawiałem sam ze sobą, lub ze słonecznikami. Wówczas mówiłem sobie, że mnie trochę suszyło, więc musiałem wyjść z domu, przewietrzyć się i przejść… do Oceanu Atlantyckiego . I tak sobie idę. Jestem teraz pomiędzy Camino Santiago, a końcem świata, czyli przylądkiem Finisterre. Idę do Oceanu Atlantyckiego, chociaż już główny cel mam za sobą – stwierdza Michał.

Plan do kosza

Wcześniej mieszkaniec Bobowej brał udział w Ekstremalnych Drogach Krzyżowych, którą niejednokrotnie współorganizował, jest też instruktorem harcerstwa, jednak jak wyznaje dotychczas największym wyzwaniem było zrobienie przez trzy kolejne dni po około 30 kilometrów na tzw. rajdach harcerskich. Michał nigdy wcześniej nie pielgrzymował pieszo, a teraz miał przed sobą 3600 kilometrów.

– Początkowo zacząłem rozpisywać dzienny plan dotyczący tego ile kilometrów mam przejść, ale wyrzuciłem go do kosza i poszedłem bez planowania, noclegów szukałem po drodze. Zakładałem ambitny plan żeby zrobić 30 kilometrów dziennie. Po drodze było bardzo różnie, bo nie wszędzie była infrastruktura dla pielgrzymów, geometria terenu i pogoda też robi swoje. Na przykład w Niemczech na jedną trasę leśną musiałem poświęcić siedem dni, zamiast planowanych pięciu. Nie było dnia żebym nie zrobił chociaż parę kilometrów. Bywało i tak, że zrobiłem nawet 50 kilometrów w jeden dzień. Średnio robiłem ich ponad 30 dziennie – stwierdza mieszkaniec Bobowej.

Co ciekawe, Michał Ligęza najpierw podjął decyzję o pielgrzymowaniu do Santiago de Compostella, a dopiero potem sprawdził, ile ma do pokonania kilometrów. Wówczas stwierdził, że jest to niemożliwe, ale właśnie na tym polega zabawa.

– Stwierdziłem, że idę i jak mam to zrobić dla Pana Boga, to on się zatroszczy, żeby było wszystko w porządku. Tak po ludzku byłem wcześniej spięty, ale zaufałem Bogu i było lepiej, niż dobrze – wyznaje pielgrzym.

Kryzys fizyczny, psychiczny i duchowy

Michał wędrował 111 dni do katedry świętego Jakuba. Jak przyznaje, nigdy nie zdarzyła się myśl żeby zrezygnować, jednak bywały kilkutygodniowe kryzysy. Pierwszy – fizyczny pojawił się w Niemczech. Wówczas bobowianin trafił na niesprzyjającą pogodę, musiał spać dwa dni w lesie z dala od cywilizacji. Na chwilę wyszedł z trybu pielgrzymowania, zabukował hotel, wziął prysznic i ruszył dalej. Drugi kryzys, tym razem psychiczny, pojawił się w Paryżu.

– Sam Paryż pokonałem w dwa dni, jednak cała aglomeracja Paryża, to 11 milionów ludzi. Potrzebowałem pięciu dni żeby przejść od pierwszego do ostatniego znaku Grand Paris. Strasznie działa to na psychikę, jak się idzie wśród ludzi, którzy zajmują się sprawami dnia codziennego, ciężko dostrzec muszelki-strzałki, które kierują w dobrą stronę. Idzie się nawet 4 godzinny jedną ulicą, cały czas prosto – opowiada Michał.

Trzeci kryzys, tym razem duchowy, bobowianin miał w Hiszpanii, kiedy szukał kościoła, by się w nim pomodlić. Na mapie oznaczone były cztery świątynie i piąty klasztor. Rzeczywistość okazała się inna: kościoły były albo w ruinie, albo przerobione na muzea, albo zamknięte z powodu sjesty.

– Musiałem się z tym zmierzyć, że to nie jest Polska, w której codziennie można wziąć udział we mszach świętych, wstąpić do świątyni, pomodlić się – wyznaje pielgrzym.

Michał wyznaje, że kiedy miał kryzys, to czerpał z doświadczenia, które nabył na Ekstremalnych Drogach Krzyżowych i kiedy już bardzo nie mógł iść, z uporem przekładał nogę za nogę i szedł dalej.

Co wyrzucić z plecaka?

– Pyta Pani co zabrać ze sobą? Powiem raczej co się wyrzuca po drodze. Cokolwiek się weźmie, jest tego za dużo. Bo człowieka boli każde pół kilograma noszone przez np. pięć dni,  a jak się je niesie 111 dni, to boli szczególnie, bo to jest masa energii. Plecak, który był na początku, a ten, który mam teraz, to dwa różne plecaki. Teraz mam: nóż, linę, apteczkę, zapalniczkę – harcerski nawyk. Mam też drugi zestaw ubrań na zmianę, maszynkę do golenia, nożyczki, dwie konserwy rybne, mydło, końcówkę pasty do zębów, bo po 111 dniach się tubka kończy. Mam też litrowy bidon z wodą, a także orzechy i suszone owoce – opowiada Michał Ligęza.

Resztę pielgrzym dokupuje po drodze, na bieżąco. W rozmowie z naszą redakcją wyznaje, że Pan Bóg cały czas pokazywał mu, że ma iść, chociaż sam miał wątpliwości. 18 września bobowianin dotarł do katedry św. Jakuba w Santiago de Compostela i zaniósł przed grób świętego zarówno swoje intencje, jak i innych ludzi, które ,,zebrał” po drodze. Ma nadzieję, że zostaną wysłuchane.

– Po drodze miałem takie sytuacje, że widziałem, że Pan Bóg daje mi znaki, że już to, gdzie obecnie doszedłem, spełniało jego oczekiwania Jeszcze przed Santiago czułem się się zwycięzcą. Ten moment kiedy się przychodzi i można uklęknąć w katedrze przed grobem św. Jakuba i z nim porozmawiać, to coś niezwykłego. Kiedy dostałem tak zwaną „kompostelkę” czyli certyfikat potwierdzający przejście szlakiem św. Jakuba, wiedziałem, że stało się, że wszystko zostało zasiane. Wiem, że to będzie owocowało na długie lata – wyznaje Michał Ligęza.

Bilans pielgrzyma

Policzalne:
> Ponad 5 milionów kroków
> Ponad 3600 kilometrów
> Dokładnie 111 dni
> Trzy nowenny pompejańskie
Niepoliczalne:
> Pot, krew i łzy
> Ilość przygód, tak tych dobrych jak i tych rozwijających
> Rozmiary przetrwanych kryzysów
> Tłumy poznanych osób i nawiązanych relacji
> Ilość emocji, myśli, pomysłów
> Ilość intencji własnych i przyjętych
Niepojmowalne:
> W Trzech Osobach Jeden Bóg

Reklama