KŹK 2023: T.Love i Ira na finał muzycznych wrażeń [RELACJA]

KŹK 2023: T.Love i Ira na finał muzycznych wrażeń [RELACJA]

I bądź tu człowieku mądry. Jeszcze tydzień temu Domagała namawiał wszystkich chłopaków, by „łe łe”, kiedy chcą, a tu Staszczyk już drugim kawałkiem krzyczy ze sceny, że „nie, nie, nie”. Nic już z tego nie rozumiem, nie wiem, nie znam się, nie orientuję się. Lub może da się sprowadzić to wszystko do jakiegoś jednego, wydumanego punktu wspólnego i ich pogodzić? Jeżeli tak, piszcie w komentarzach. Tak czy owak zeszłotygodniowym koncertem Paweł Domagała dał najprzedniejszy przykład jak smakować rzeczywistość sercem, wyobraźnią i intuicją, T.Love i Ira popchnęli temat dalej i wynieśli na sobie wiadomy poziom.

Wybuch pandemii koronawirusa w kontekście zespołu T.Love pociągnął za sobą wiele przemyśleń w głowie jego lidera, a przemyślenia przekuły się nie tylko we wznowienie działalności kultowej kapeli, ale również w powrót do korzeni i historycznego składu. Sidney Polak (perkusja), Paweł Nazimek (gitara basowa), Jacek Perkowski i Jan Benedek (gitara) – ale i świeża krew, czyli klawiszowiec Mariusz Nejman – przyjechali do „fajnego hangaru” (jakim to terminem określił Pijalnię Główną w Krynicy-Zdroju Muniek Staszczyk) i zafundowali wszystkim prawdziwy wehikuł czasu przez dekady swojej muzycznej bytności. Każdym numerem spadającym na głowy przybyłych, grupa przeszczepiała ogromną część siebie i swoich emocji z „tam i wtedy” do „tu i teraz”, a w prawdziwości przedstawionego świata każdy mógł przejrzeć się niczym w lustrze, po czym na chwilę przejść na jego drugą stronę. W przestrzenie między wierszami natomiast wpisano czystą energię polskiego rock’n’rolla.

Muniek Staszczyk | fot. Grzegorz Korzec Fotografia

Będący zapewne jeszcze pod wpływem ubiegłorocznego świętowania własnej 40-tki zespół postawił na totalnie przekrojowy repertuar zahaczający również o prapoczątki T.Love, czyli T.Love Alternative. A zaczęło się od klimatycznego intra. Zgasły światła – zaczął się spektakl z recytowanymi z offu (niczym na spotkaniu miłośników poezji) słowami „Warszawy”. Celowość? Wciągnięcie publiczności w zaznaczoną na wstępie oniryczną bajkę? A może chwilowe uśpienie emocji swoistą ciszą przed mającym rozpętać się za moment rock-orkanem? Oczywiście, że to drugie. Dziki taniec, energiczne gesty, polewanie się wodą. Muniek mocarnym, muzycznym wykopem usunął z zawiasów drzwi finałowego weekendu z cyklem Krynica Źródłem Kultury. Zrobił to fachowo, w swoim stylu i z sobie jedynie wiadomym namaszczeniem. Posłużył mu do tego kawałek „Deszcz”, a później to już poszło domino: „Chłopaki nie płaczą”, „Na bruku”, „Hau! Hau!”, „Motorniczy”, „1996”, „To wychowanie”, „Banalny”, „Pochodnia”, „Gnijący świat”, „Lucy Phere”, „Dzikość serca”, „Ponura żniwiarka”, „Trzy czwarte”, „Bóg”, „Autobusy i tramwaje”, „IV Liceum”, „Ajrisz”, „King”, „Nie, nie, nie” i „Potrzebuję wczoraj”, który domknął główną część setu. Bisowano „I Love You” i „Warszawą”, swoistą klamrą spinającą całość piątkowego gigu.

Relacjonując takie wydarzenia jak to opisywane nachodzą człowieka myśli, czy jago działania mają jakikolwiek sens, a jeżeli tak, to czy można jeszcze skreślić coś przemyślnie konstruktywnego o kolejnym koncercie zespołu-legendy, który tak przepięknie wrósł w tkankę historii polskiej muzyki. Wydaje się, że już nie, choć grupę kochać trzeba i szanować. Nie grali pięć lat, ale powrócili. Na własną czterdziestkę i z nowym longiem. I choć na roku ubiegłym zakończyli faktyczne fetowania, w głowach ewidentnie nadal szumi, co znalazło odzwierciedlenie w krynickim repertuarze – swoistych jubileuszowych poprawinach. Co by tu nie pisać, koncerty T.Love mają swój unikatowy vibe i idący z nim w parze przekaz, że nie warto wstydzić się tego, kim się jest, co buzuje pod czaszką, a jedynym remedium na chandrę jest wyrażanie siebie szczerze i bez żadnych krępacji, czego Muniek jest żywym przykładem.

Artur Gadowski | fot. Grzegorz Korzec Fotografia

Kto doświadczył zeszłorocznego występu Iry, ten zapewne pamięta wymuszony dodatnim wynikiem testu na obecność koronawirusa Piotra Sujki (gitara basowa) i Wojciecha Owczarka (perkusja) jego format „unplugged”. W sobotę miał być full-skład i w całości pod prądem i… tak też było, no może za wyjątkiem akustycznego intra w wykonaniu Artura Gadowskiego, który przy własnym akompaniamencie na ukulele wykonał fragment „Wszystko mogę mieć”. To, co wydarzyło się później z jednej strony stanowiło zderzenie z muzyką elektryczną – pełną werwy i rockowego pazura na każdym możliwym poziomie, ale również miód na serca i uszy wszystkich, którzy przyszli napawać się tym drugim, stonowanym i romantycznym obliczem zespołu.

Podczas całości niespełna dwugodzinnego gigu panowała iście piknikowa atmosfera o rockowej charakterności. Publiczność niesłychanie energiczne reagowała na wszystko, co spadało na nich ze sceny, a im więcej otrzymywali „zaczepek” ze strony lidera i dwójki wysuniętych na front zawadiackich gitarzystów, czyli Sebastiana Piekarka i Piotra Koncy, tym żywiej, głośniej i wyraźniej włączali się we koncertowe „dzianie się”. Raz z lepszym, raz z gorszym rezultatem. Ale pociechy było przy tym co niemiara. Raz po raz rozbrzmiewało nierytmiczne klaskanie, mylone teksty czy imitowanie gardłowych (charakterystycznych dla Gadowskiego) wokaliz, które w wykonaniu tłumu wybrzmiewały niczym dziki ryk plemiennych hord gotowych do starcia na śmierć i życie.

Ira | fot. Grzegorz Korzec Fotografia

Na sobotnią setlistę złożyły się: „Ogień”, a po nim „Ikar”, „Walcz”, „Jestem obcy”, „W górę patrz” i jeszcze kilka kolejnych, czyli „Nie zatrzymam się”, „Znamię”, „Deszcz”, „Londyn 8.15”, „Zostań tu”, „Mój bóg”, „Wybacz”, „Mocny”, „Wiara”, „Taki sam”, „Bierz mnie”, „Mój dom” i „Nie daj odejść”. Bisowano raz, ale konkretnie, ale zanim do tego doszło wjechał… tort, gdyż Ira, niejako zbieżnie z ubiegłorocznymi wydarzeniami w kalendarzu T.Love, obchodzi w tym roku swoje lecie, a dokładnie 35 lat obecności na polskiej scenie. Tak więc oprócz słodkości było dmuchanie świeczek i bisowanie, skutecznie odwlekane przez publiczność kolejno zapodawanymi urodzinowymi przyśpiewkami. Po wielkich trudach udało im się w końcu wciąć kawałkami „Nadzieja” i „Powtarzaj to”, by dokończyć dzieła zwieńczenia 9. edycji cyklu Krynica Źródłem Kultury.

Widać było jak na dłoni, że mimo upływu lat wspólne występy sprawiają im niemało frajdy. Grają, improwizują, bawią się dźwiękiem – znają się jak łyse konie i zwyczajnie się lubią. Oprócz wspomnianej chemii między sceną a widownią, drugą rzeczą, która rzucała się w oczy było – właśnie!, tzw. nieme porozumienie między muzykami, zwłaszcza między Piekarkiem a Koncą, którzy co rusz przerzucali się solówkami. To, co wychodziło z ich wzmacniaczy nie trąciło zwykłym gitarowym graniem, to były zaczepki, niewybredne komentarze i kuksańce wymierzone w siebie nawzajem, ale o jak najbardziej koleżeńskim charakterze.

Finałowym koncertem Ira zabrała nas do unikalnego świata muzycznych wrażeń i wzruszeń – zniewalającego i zwalającego z nóg. Miło było patrzeć na grupę, która pomimo niemałego stażu ciągle i wciąż gra z tą samą ikrą, która lata temu sprawiła, że zachciało im się chcieć budowania własnej legendy, ale nie na bazie bezrefleksyjnego twórstwa o papierowych wartościach i płaskiego celebryctwa, lecz przekazem emocji, wyobrażeń, idei. To siła i trademark tej formacji. Ira w przyszłym roku? Jak co roku!

Foto: Grzegorz Korzec Fotografia, Video: Bartosz Szarek

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama