KŹK 2023: Ralph Kaminski i Kult [RELACJA]

KŹK 2023: Ralph Kaminski i Kult [RELACJA]

„Nie jest łatwo, nie jest łatwo, tańczyć tu i wracać w tamte miejsca”, jakie to trafne w przypadku krynickiej imprezy, która pomimo tego, że dopiero łapie swój klimaks, wysyła gdzieś podprogowo sygnał, że to już nic innego jak równia pochyła do nieuniknionego końca. Ale nie ma co się smucić, chociaż człowiek, którym postanowiłem otworzyć relację z trzeciego weekendu 9. edycji cyklu Krynica Źródłem Kultury, a w zasadzie jego twórczość, w mojej głowie od zawsze funkcjonuje jako dobrze upudrowany żal – melancholia i ruminacje. Muzycznie natomiast to kolos: jakość, skala oraz jeden z najoryginalniejszych głosów polskiej sceny.

Przyznaję się bez bicia, że przed wejściem na teren Pijalni Głównej w Krynicy-Zdroju Ralpha Kaminskiego twórczość była mi znana, lecz mocno wybiórczo. Po wyjściu natomiast – już mniej, choć najciekawsze i w pewnym sensie zastanawiające dla mnie było to jak dobrze i rodzinnie można bawić się podczas występu wypełnionego po brzegi bądź co bądź bardzo osobistą zawartością, introspektywną i z gatunku tej niewesołej. Słuchanie albumów Ralpha a doświadczanie koncertów live to dwa różne światy. Tu górę nad kontentem bierze opakowanie i emocja lub jak zaznaczyłem na wstępie umalowanie i upudrowanie treści, by energia, pozytyw i cała masa dobrych wibracji rozświetlała serca i przekraczała typowe oczekiwania każdego, kto planował wybrać się na jakiś tam gig czy posłuchać jakiejś tam muzyki. I to mimo wszystko udaje się jakoś – w pełni. Może dlatego, że Kaminski to nie jakiś tam artysta, ale persona czerpiąca pełnymi garściami z dorobku tych, którzy przyszli przed nim. Dzięki temu krynicka scena została wykorzystana jako przestrzeń przecięcia różnych kanałów smakowania kultury: koncertu, teatru, baletu, pantomimy, musicalu, obrzędu. Prowokacji, absurdów i paradoksów. Robienia smutnej miny do dobrej gry i gry do wielu bramek. Z finałem jako pochwałą tolerancji, szacunku i miłości do drugiego człowieka.

Ralph Kaminski | Fot. Konrad Obidziński

Ralph Kaminski przyciągnął do Krynicy-Zdroju swój My Best Band In The World, a za sobą niemałą publikę. Grupa obecnie promuje najnowszą płytę, co mocno odcisnęło się na piątkowej setliście. Zapodano wszystkie albumowe kawałki, czyli: „Uwertura bal” (feat. Piotr Fronczewski), „Małe serce”, „Krystyna”, „Duchy”, „Latka”, „Planeta i ja”, „Ale mi smutno”, „Ocean”, „Pies” i tytułowy „Bal u Rafała”. Ze sceny poszybowały ponadto „Morze”, „Kosmiczne energie” i cover „Już nie ma dzikich plaż” Ireny Santor. To oczywiście set główny, a bisowanie? Było i złożyły się na nie trzy bonusy: „Autobusy”, „Pięć minut łez” i „2009”. Coverów tego wieczoru było więcej, gdyż zapomniałem napomknąć z początku, że krynicką odsłonę balu u Rafała otworzył Julian Tuwim „Balem w Operze” w interpretacji Piotra Fronczewskiego, a kończył Jan Brzechwa w „Na Wyspach Bergamutach”.

Podczas piątkowego wieczoru raz po raz nachodziły mnie różne skojarzenia z różnymi artystami w roli głównej, m.in. z Davidem Bowiem, który zapytany w dokumencie „Cracked Actor” Alana Yentoba o to, jak czuje się w Ameryce, odpowiedział: „W moim mleku pływa mucha. To ciało obce, które dostaje dużo mleka. Tak właśnie się czuję: jak ciało obce”. Jak to dobrze pasuje do Ralpha Kaminskiego, którego twórczość stanowi przecież żywy dowód na to, że alternatywa może być mainstreamowa. Jego kreacja to z jednej strony składowa wszystkiego, co nietypowe, oryginalne, zaskakujące lub po prostu dziwne – różnorodna i inspirująca kolekcja tego, co intryguje lub ma spory potencjał, by zaintrygować, ale płynąca poniekąd w górę głównego nurtu. Podczas występu – muzycznie, tekstowo i choreograficznie, sprowadzało się to do odkrywania czegoś już dawno odkrytego, wiadomego. Jednocześnie przez to, że Kaminski czerpie z tak wielu źródeł, które następnie przeżuwa w jedyny i sobie wiadomy sposób, stwarza go tym samym jako jednego z najciekawszych i najbardziej oryginalnych współczesnych artystów polskiej sceny. Czy się to komuś podoba, czy nie.

Kazik Staszewski | Fot. Konrad Obidziński

Skoro o Kaminskim było w miarę linearnie, to w przypadku Kultu zaburzymy trochę chronologię zdarzeń i zaczniemy od końca. No może nie szarego końca, czyli bisowych „Sowietów” i wieńczącego całość zawołania ze strony Kazika, by „jebać Putina, skurwysyna”, ale tego jak wspaniałą formą dysponują wszyscy bez wyjątku, pomimo czterdziestu jeden lat działalności wydawniczo-koncertowej na karku. I nie tyle działają, lecz w działaniu stawiają na nieustanny rozwój, m.in. genialne rozwiązania techniczne. Mam tu na myśli nie tyle wszelkiego rodzaju klasyki w temacie czy wizualizacje przeplatane materiałami filmowymi, które towarzyszą grupie na telebimach, ale jeden szczególny motyw – tzw. „linię życia”, spektakularny zabieg wieńczący zasadniczą część setu, kiedy to „Ziemia obiecana” dogasa, a grający na bębnach Tomasz Goehs (perkusja) zostaje sam. Zanim jednak do tego dochodzi ze sceny znikają stopniowo pozostali muzycy. W relacjonowanym przypadku byli to: Piotr Morawiec i Wojciech Jabłoński (gitara elektryczna), Ireneusz Wereński (gitara basowa), Jarosław Ważny (puzon), Janusz Zdunek (trąbka), Mariusz Godzina (saksofony), Konrad Wantrych (klawisze) no i oczywiście sam Kazik. Gdy Goehs kończy swoją grę na bębnach, linia życia gaśnie i zapada ciemność. Coś wspaniałego.

Na sobotni koncert, czyli niespełna trzygodzinny muzyczny spektakl wypełniony w sumie aż trzydziestoma pięcioma numerami, złożyły się trzydzieści trzy autorstwa Kultu, jeden cover (wykonanie „The Passenger” Iggy’ego Popa) oraz podobnie jak w roku minionym występ Janusza Staszewskiego, syna Kazika, który zaprezentował własny kawałek „Słońce”. Wszystkie utwory gwiazdy wieczoru (podobnie jak te pozostałe) zostały znakomicie przyjęte przez publiczność, która od klasycznie fanowskich oklasków, skandowania i wspólnych zaśpiewów w mig prześlizgnęła się do przeróżnych bratersko-integracyjnych hopsztosów (wszystko oczywiście w granicach normy i zdrowego rozsądku). A całość zaczęła się od numeru „Oni chcą ciebie”. Następnie „Generał Ferreira/Rząd oficjalny”, „Celina”, „Do Ani” – „wakacyjna piosenka”, czyli „Gdy nie ma dzieci”, „Krew jak śnieg”, „Śmierć poety”, „Życie jest piękne”, „Po co wolność”, „Krew Boga”, „Brooklyńska rada żydów”, „Wódka”, „Forum internetowe” i „Maria ma syna”. Następnie chwila przerwy od wiodącego repertuaru, wspomniane „Słońce” Janusza plus „The Passenger” i powrót na programowo Kultowe tory. „Marianna”, „Mieszkam w Polsce”, „Konsument” (feat. Janusz Staszewski), „Madryt”, „Ja wiem to”, „Jeśli zechcesz odejść – odejdź”, „Arahja”, „Lewe lewe loff”, „Prosto”, „Hej, czy nie wiecie”, „Wiara”, „Wstyd” i „Baranek” złożyły się na drugą część setu głównego z „Ziemią obiecaną” na jego zamknięcie. Bisy były, a jako pierwszy bonusowy utwór zapodano „Wyłącz komputer”, następnie „Patrz”, „Niejeden”, „Piosenka młodych wioślarzy” oraz wzmiankowani „Sowieci”.

Kult | Fot. Konrad Obidziński

Czterdzieści jeden lat na scenie to nie przelewki. Pomimo tego, że Kult nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i w żadnym wypadku nie można traktować zespołu jako zamkniętej księgi, upływ czasu wzmacnia pewną optykę, że przyjęta i sprawdzająca się od lat formuła stopniowo ulega wyczerpaniu. To w sumie normalna kolej rzeczy, ale komu to przeszkadza? Mnie na pewno nie. I choć w mniemaniu co poniektórych wszystko już o Kulcie napisano i powiedziano, opowieść nadal trwa – powstają kolejne jej rozdziały – jak nie od strony formy, to treści. À propos formy. Kazik w formie jest, Kazik jest w gazie, daje radę i wielki przykład innym grupom muzycznym. Podczas sobotniego koncertu było wszystko – charyzma, power, emocje, ale i odpowiednio poprowadzona przez lidera konferansjerka (oszczędna, ale jednak). Lider zapodał ponadto jedną anegdotę o Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim i odezwę do tłumu przed finałowymi „Sowietami”, o której już pisałem. A to wszystko doprawione odpowiednio spektakularnym zadęciem w wykonaniu Ważnego, Zdunka i Godziny, w rytm Wereńskiego i Goehsa, gitarowo-elektrycznie za sprawą Jabłońskiego i Morawca oraz wirtuozersko w Wantrycha jedynie wiadomy sposób. Publiczność dopisała i choć metrykalnie różna wypełniła przestrzenie Pijalni Głównej może nie po brzegi, ale gęsto było. Tego wieczoru zagrało wszystko to, co w Kulcie najznakomitsze. Podziękowania za wszystko, Panowie. Gdyby nie było was, nie byłoby nas. Widzimy się za rok o podobnej porze.

Foto: Konrad Obidziński, Video: Bartosz Szarek

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama