Książka nie tylko na święta: Niezłomna i sprawiedliwa

Książka nie tylko na święta: Niezłomna i sprawiedliwa

Anna Sokołowska, babcia ze strony matki. Rocznik 1878. Dzielna. Wydobyła całą rodzinę ze zrewoltowanych i ogarniętych wojną domową byłych polskich Kresów Wschodnich. W wolnym kraju uczyła polskości. Kiedy przyszedł czas najwyższej próby, nie zawahała się narazić życia dla ratowania jednego żydowskiego istnienia. Gdy była w Ravensbrück, uczyła mężności. Ma swoje drzewko w ogrodzie Yad Vashem, tylko dlatego że trzy stare Żydówki zostały w Polsce i lubiły razem jeść obiady.

Anna Sokołowska chciała jechać do Afryki pracować wśród trędowatych. Skąd taki pomysł u dziewczyny z dworu szlacheckiego na dalekich Kresach Wschodnich?

Mama mówiła, że babcia była urodzoną idealistką; dzielną kobietą, która chciała ocalać świat i zbawiać ludzi. Nie udało się jej wyjechać do Afryki, ale udało się jej przeżyć życie niemalże heroicznie. Przyszła na świat koło Żytomierza, we wsi Sławów, w zamożnym majątku rodzinnym. Była na tyle zdeterminowana, że pokonywała pięćset kilometrów pociągiem, by studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim na dwóch wydziałach: rolniczym i filozoficznym. To był chyba ten najbardziej beztroski czas, który już nigdy w jej życiu się nie powtórzył. Tragiczne chwile przyszły w 1917 roku, kiedy wybuchła rewolucja bolszewicka. Jej mąż, starosta w Żytomierzu, został aresztowany i zamęczony w więzieniu, babcia musiała uciekać. I spieszyć się, bo na bramach z rozkazu czerezwyczajki (potoczna nazwa policji politycznej WCzK, czyli organizacji poprzedzającej NKWD i KGB w Rosji sowieckiej) wywieszano nakazy aresztowania „chaziajki”, jak wówczas nieco pogardliwie określano właścicielkę ziemską. W przebraniu wiejskiej kobiety, z umierającą teściową, kilkumiesięczną córką, moją mamą, starszymi jej braćmi Tadeuszem i Zygmuntem, zaczęła walkę o przetrwanie. Miała dużo siły i szczęścia, bo spotkała na swojej drodze dobrych, prostych ludzi, którzy ukrywali ją aż pięć lat w skromnej wiejskiej chałupie na terenie jej dawnego majątku.

Dlaczego tak długo?

Jej teściowa, po wylewie krwi do mózgu, była niemalże całkowicie sparaliżowana, babcia bała się, że umrze w czasie podróży. Nie mogła jej zostawić. Udało jej się za to, choć sam nie mam pojęcia, jakim cudem, przemycić przez zieloną granicę dwunastoletniego syna Zygmunta i umieścić go w internacie jezuickim w Chyrowie. Tym samym uratować przed wcieleniem do jednej z bolszewickich formacji młodzieżowych, co oznaczało pewną śmierć. Była na tyle odważna, że nie bacząc na niebezpieczeństwo, odwiedzała syna, nielegalnie przekraczając raz po raz zieloną granicę. Kiedyś złapano ją z rulonem modowych żurnali, które przemycała na prośbę znajomych, cudem uniknęła wówczas rozstrzelania. Nie wiem, jak udało jej się przekupić bolszewika, który ją pilnował, i zbiec. Mogła zginąć przez jakieś głupie żurnale modowe, ale widać miała żyć. Kiedy pochowała teściową, mogła wrócić do Polski. Udało się to dzięki staraniom szwagra babki Władysława Sokołowskiego[1], który po wielu staraniach dostał w końcu zgodę na przyjazd wdowy po swoim bracie z dziećmi. Był 1923 rok. Jechali cały miesiąc w wagonach towarowych, przechodząc w Równem obowiązkową kwarantannę. Zamieszkali w Warszawie, później w Miechowie, gdzie babcia dostała etat nauczycielki polskiego w gimnazjum, potem przeprowadzili się do Nowego Sącza. Tam mogła uczyć historii Polski i literatury.

Jak sobie sama radziła, z trójką dzieci?

Była twarda i zaradna, tak jak niemalże wszystkie kresowe kobiety w tamtych czasach. Nie czuła się ani lepsza, ani gorsza, wyjątkowa czy szczególnie naznaczona. Wiedziała, że musi sama sobie radzić, ale przecież to jej nie wystarczało. Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, zaczęła pracę w konspiracji, najpierw w Służbie Zwycięstwu Polski, potem Związku Walki Zbrojnej i w Armii Krajowej. Dostała pseudonim „Babcia”, a jej sądecki dom przy ulicy Szujskiego 10 stał się punktem kontaktowym kurierów i składnicą pieniędzy przenoszonych z Węgier, a przekazywanych przez babcię do Komendy Okręgu ZWZ-AK w Krakowie lub do stolicy. Przewoziła je w przebraniu chłopki, z bańką mleka na plecach, pod podwójną spódnicą. Nie bała się przetrzymywać nielegalnej prasy, a pod łóżkiem chować tajnej radiostacji. Znała świetnie język niemiecki, dzięki temu miała kontakty i możliwości, które pozwalały jej dostarczać do getta leki, ubrania i jedzenie. Mówiła, że to obowiązek. Przechodziła przez restaurację Pawłowskiego przy nowosądeckim Rynku, której zaplecze znajdowało się na granicy getta. Za murami spotykała swoich uczniów, ich rodzeństwo. I tak któregoś dnia spotkała Reginę Riegelhaupt, później Kempińską, którą pamiętała dobrze z wywiadówek. Była starszą siostrą Leona Riegelhaupta, jej ucznia. Dziewczynie w zaawansowanej ciąży pomogła uciec tuż przed likwidacją getta. Przeżyły obie – Regina i jej córka Anna, urodzona gdzieś w lesie. Ukrywała także w swoim mieszkaniu dwie żydowskie farmaceutki.

Sąsiedzi wiedzieli o działalności babci?

W czasie wojny łatwiej było ukryć czołg pod dywanem niż Żyda, jak mówiła Irena Sendlerowa. Nie wiadomo, czy ktoś doniósł, że są u niej dwie młode Żydówki, czy babcia od dawna była obserwowana i podejrzewana o działalność w podziemiu. Gestapo wtargnęło w nocy, dziewczyny zamordowano na miejscu, babci, mówiącej po niemiecku bez cienia obcego akcentu, udało się przekonać Niemców, że nie wiedziała, iż są Żydówkami. Uniknęła śmierci, a raczej opóźniła jej przyjście, choć przecież tego nie mogła wiedzieć. Aresztowali ją i przewieźli do więzienia na Montelupich w Krakowie. Siedziała tam siedem miesięcy. Już nigdy nie zobaczyła się z dziećmi. Mam w szufladzie gryps, pewnie jeden z wielu, które pisała do mojej mamy, prosząc ją w nim między innymi o chustkę na głowę, letnią spódnicę, rzadki grzebień, wazelinę i nici. W czerwcu 1944 roku wywieziono ją do obozu w Ravensbrück koło Berlina. Pracowała w pończoszarni. Zofia Rysiówna, współwięźniarka, później znana aktorka, opowiadała mi, że podnosiła innych na duchu. Zamordowano ją w lutym 1945 roku zastrzykiem fenolu. „Zostałaś sierotą” – usłyszała moja mama od kobiet, które wracały z obozu do Polski po wojnie. Pamiętały ją dobrze, bo Niemcom nigdy nie udało się jej złamać, zabić w niej wiary i ducha. Pozbawiono ją nazwiska, praw, rodziny, sprowadzono do obozowego numeru, ale to nie przeszkodziło jej, by recytować na głos Norwida, Słowackiego i Mickiewicza. Do ostatniej chwili uczyła w barakach obcych języków, dając innym więźniarkom nadzieję, że może kiedyś, kiedy wojna się skończy, te obce słówka będą im potrzebne. „Harda i niezłomna, pocieszała nas” – tak o niej mówiły. I tak o niej opowiadała moja mama. Bardzo za nią tęskniła, a ból pogłębiał fakt, że nie zdążyła się z nią pożegnać, być z nią do końca i po ludzku pochować. Babcia nie ma grobu.

Chcieliście dokładnie odtworzyć jej losy?

Mama chciała odnaleźć ślady, dotrzeć do każdego, kto mógł mieć jakiekolwiek, nawet najmniejsze, strzępy informacji o jej mamie. Tak jakby, ocalając historię jej ostatnich miesięcy i dni, chciała ocalić ją samą. Rysiówna, która brała udział w uwolnieniu aresztowanego w Nowym Sączu Jana Karskiego, miała wiele szczęścia i dlatego mogła opowiedzieć mamie o Ravensbrück. Jej losy też są zresztą nieprawdopodobne, bo od rozstrzelania ocalił ją sam szef sądeckiego gestapo Heinrich Hamann, kat i bandyta. Podobało mu się, że ładnie tańczy i śpiewa, w geście łaski czy zachwytu trafiła więc do Ravensbrück. Rysiówna dobrze pamiętała dzień, kiedy przywieziono do obozu Sokołowską. Do tego samego miejsca trafiła także kuzynka babci, Inka Znawirowska, razem ze swoją matką i ciotką. Przeżyła tylko Inka, a babcia, jak tylko mogła, starała się jej matkować w obozie. Po wojnie, kiedy Inka wróciła do Polski, znalazła, chyba przez Czerwony Krzyż, adres mojej mamy i napisała, że cały czas ma przed oczami, jak w lutym 1945 odprowadzała Annę na śmierć. Mam tę pocztówkę wysłaną jesienią 1945 roku, skreśloną pięknym pismem. Inka opowiadała potem, że babcia cały czas martwiła się w obozie o Alinę, moją matkę.

Utrzymywaliście kontakty?

Tak, Inka często do nas przyjeżdżała z Zalesia pod Warszawą, gdzie uczyła polskiego w liceum. Dobrze ją pamiętam, nie była zbyt urodziwa, nigdy też nie założyła rodziny. Do końca życia nosiła w sobie obozową traumę. I traumę powrotu. Było jej ciężko, bo w trakcie wojny straciła niemalże całą rodzinę, i gdziekolwiek się pojawiała po wojnie, pytano ją: tylko ty przeżyłaś? Tak jakby to była jej wina. Kumulowało to w niej wyrzuty sumienia i wpędzało w przekonanie, że jej ocalenie jest mniej warte od ocalenia innych. Kiedyś w Krakowie wzięła mnie zimą na sanki, zostawiła gdzieś na chwilę przy szkole i wróciła do domu, bo czegoś zapomniała. Pamiętam do dziś jej smutek, kiedy gosposia, widząc ją w drzwiach, zapytała: „Pani sama? A Aluś gdzie?”. Przez całe swoje poobozowe życie czuła się tak, jakby nikt na nią nie czekał.

Kiedy pan profesor usłyszał wszystkie te wojenne historie?

Mogłem mieć dziesięć lat, ale przecież już wcześniej słuchałem rozmów dorosłych, więc miałem ogólną świadomość okrucieństwa czasów, po których już się urodziłem. Mama nas nie oszczędzała, nie chroniła przed prawdą. Uważała, że trzeba mówić wprost o tym, co jest dobre, ale i o tym, co jest złe, trudne. Zwłaszcza o tym. Dlatego z bratem szybko poznaliśmy wojenne losy babci. Właściwie każdy z naszych kolegów na podwórku miał w rodzinie podobne historie i doświadczenia. Zdjęcie babci stało na komodzie w pokoju i dobrze wiedzieliśmy, jak jest dla naszej mamy ważne. I jak bardzo cierpi z tego powodu, że nie zdążyły się pożegnać. I że nie może położyć kwiatów na jej grobie.

Wtedy postanowiliście starać się o medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata dla Anny Sokołowskiej?

Nie postanowiliśmy. Właściwie nigdy nawet nie myśleliśmy o tym, by się o niego starać.

Dlaczego?

Wydawało mi się, podobnie jak mamie, że to historia jedna z wielu, że babcia była jedną z kilku tysięcy Polaków, którzy ratowali podczas wojny Żydów. Robiła to i uważała za całkiem naturalne. Nie zależało jej na orderach ani wyróżnieniach. Przypadek sprawił, że zacząłem inaczej myśleć o przeszłości.

Przypadek?

Był marzec 1988 roku, kiedy do mojego szefa profesora Juliana Aleksandrowicza przyjechał kolega z Izraela profesor Avinoam Zlotnik. Miał być specjalnym gościem uniwersytetu. „Alek, musisz się nim zająć” – polecił mi szef. Byłem zły, bo na ten właśnie weekend planowałem wyjazd na narty i nie miałem ochoty zamieniać ich na wycieczkę do byłego obozu w Oświęcimiu. Przełożonemu się jednak nie odmawia. Profesor Zlotnik wrócił przygnębiony tym, co zobaczył. Siedzieliśmy w hotelu, a ja opowiadałem mu o losie babki, która ratowała Żydów, ale także historię mamy, która w czasie wojny straciła męża, brata męża i pierwsze dziecko. Zainteresował się tą opowieścią i stwierdził kategorycznie, że trzeba napisać do Yad Vashem, by uhonorować tę dzielną kobietę, moją babkę, która z narażeniem życia ratowała swoich byłych żydowskich uczniów przed Holokaustem. Mama nie chciała: bo po co robić tyle szumu? On nalegał. Pamiętam, kiedy był u mnie w domu na pierogach, powiedział: „Jeśli nie chcesz tego zrobić dla siebie, zrób to chociażby dla swoich synów”. Napisałem więc i dostałem z Yad Vashem odpowiedź: „Relacja autentyczna, ale nie specyficzna”. Trzeba było znaleźć osoby, które babcia ratowała. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. W końcu dotarłem do mecenasa Maurycego Wienera, działacza gminy żydowskiej w Krakowie, i poprosiłem o pomoc w odnalezieniu osób z Nowego Sącza, które by babkę pamiętały. Przypomniał sobie o jadłodajni w małej nowosądeckiej gminie, w której spotykały się trzy starsze Żydówki. Napisałem pod wskazane adresy trzy listy tej samej treści; pytałem, czy któraś z nich pamięta nauczycielkę Annę Sokołowską. Mijały kolejne tygodnie, a ja straciłem nadzieję. Przestałem czekać.

Po sześciu miesiącach absolutnej ciszy listonosz wręczył mi zwykłą szarą kopertę. Rozerwałem ją i zacząłem pospiesznie czytać. Ktoś kobiecym pismem informował i przepraszał. Odpisywała tak późno, bo przeszła wylew i przez długi czas walczyła o powrót do życia i sprawności. Przeczytałem podpis. Serce zabiło mi mocniej. To była ona – Regina Riegelhaupt-Kempińska! Pisała do mnie ta sama dziewczyna w ciąży, którą babcia uratowała tuż przed likwidacją getta w Nowym Sączu.

Tak znalazłem świadka, który był niezbędny, by przyznać mojej babci medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

Ma swoje drzewko w Alei Sprawiedliwych?

To było jej pożegnanie. Jej symboliczny pogrzeb. Pojechałem do Jerozolimy z mamą przy okazji Kongresu Hematologicznego. Był 1989 rok. Dla mamy było to niezmiernie wzruszające przeżycie. Pamiętam, sosenka jerozolimska, którą wówczas zasadziliśmy, miała zaledwie piętnaście centymetrów, podlaliśmy ją konewką wody i byliśmy przekonani, że na tej pustyni wśród kamieni szybko uschnie. Po piętnastu latach kolejny raz poleciałem na konferencję hematologów do Tel Awiwu. Zobaczyłem piękne, potężne pięciometrowe drzewo.

Pamięć jest ważna?

Historia mojej babki, tak jak tysięcy innych osób, to opowieść o ludziach, którzy stracili życie tylko dlatego, że nie byli obojętni. I wcale nie nazwałbym tego grzebaniem w przeszłości, jak myślą niektórzy. To chęć pokazania również dzisiaj, że warto walczyć o wartości. Dlatego próbuję z tych ekstremalnych historii, z tej tragedii wielu milionów wyciągnąć bardzo aktualne przesłanie. Mówimy dziś, że nie przyjmiemy emigrantów. Co nam to przeszkadza? W czasie wojny ludzie, którzy sami żyli w strasznym terrorze, biedzie, potrafili dzielić się ostatnią kromką chleba, dawać schronienie, wiedząc, że grozi za to śmierć. Nie wszyscy, ale mówmy o tych, którzy w tych podłych i złych czasach potrafili zachować w sobie to, co ludzkie.

 

Jest to rozdział II książki „Arka. Opowieść o życiu i przetrwaniu”, Aleksander Skotnicki w rozmowie z Katarzyną Kachel i Maciejem Kwaśniewskim. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.

[1] Władysław Sokołowski, lekarz wojskowy w randze pułkownika, prowadził oddział chirurgiczny w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie.

 

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama