Koncerty wzajemnej wdzięczności, czyli 2. edycja Sącz Jazz Festival w czterech filmowych odsłonach [RELACJA]

Koncerty wzajemnej wdzięczności, czyli 2. edycja Sącz Jazz Festival w czterech filmowych odsłonach [RELACJA]

Rok 2020 był trudnym rokiem, ale na pewno nie straconym. Po wybuchu pandemii życie koncertowe zostało drastycznie ograniczone, a sporą część festiwali odwołano bądź przesunięto na późniejsze terminy. Wiele inicjatyw kulturalnych, zmuszonych do przejścia na inne formaty, przeniosło się do sieci – rozkwitło w streamingach – z ograniczoną publicznością lub bez.

Boleśnie przekonały się o tym osoby bezpośrednio i pośrednio związane z organizacją 2. Sącz Jazz Festival, jak i wszyscy, którzy po niemałym sukcesie pierwszej edycji, chcieli powtórki z elitarnej rozrywki. W tym temacie niedoszła do skutku zeszłoroczna odsłona, pomimo tego, że dopiero druga, przejdzie do historii z kilku powodów. Najważniejszy z nich to wyjątkowe okoliczności, w jakich wydarzenie rodziło się, kształtowało, a w końcu odbyło. Już samo ułożenie programu, który sprostałby pandemicznej nieprzewidywalności stało się dla Wojtka Knapika i jego ekipy z Centrum Kultury i Sztuki im. Ady Sari w Starym Sączu nie lada wyzwaniem.

Problemy zaczęły się piętrzyć jeszcze na długo przed startem imprezy. Tu znów oczywiście zawinił koronawirus. Planowane w dniach 13 listopada – 4 grudnia wydarzenie przeniesiono na bliżej nieokreślony późniejszy termin, co było jednoznaczne z tym, że w 2020 roku festiwalu nie będzie. Szanse na zaistnienie Sącz Jazz Festival nastąpiło 12 lutego br. podczas tzw. „warunkowego odmrożenia”. Jednak i wtedy nie obyło się bez problemów. W związku z pewnym rozminięciem się początkowych zapowiedzi władz w stosunku do opublikowanego ostatecznie rozporządzenia, organizatorzy wcielili w życie tzw. „działania dostosowawcze”.

Zorganizowano serię czterech pokazów filmowych „Śpiewaka jazzbandu” (1927) z muzyką na żywo, a w rolę taperów wcielili się: Szymon Mika Trio, duet Zawartko/Piasecki (feat. Tomasz Wendt i Wojciech Lubertowicz), Trio Kasi Pietrzko (szybkie zastępstwo za AMC w związku z zamknięciem granic ze Słowacją) oraz „KonKubiNap” Marka Napiórkowskiego (nagła, podyktowana problemami zdrowotnymi Wojciecha Karolaka, zmiana programowa).

Nikt nie mówił, że będzie łatwo – i rzeczywiście nie było. Z oczywistych względów (jak i tych mniej) planowany początkowo program festiwalowy przeszedł delikatny lifting, a pięć koncertów zredukowano do czterech. Jednak mimo pandemicznej rzeczywistości i widma kolejnych ograniczeń, masowo odwołanych imprez czy zmian ich terminów, wydawałoby się niemożliwe stało się w końcu możliwe. Z niewielkimi zmianami udało się zrealizować od początku do końca 2. edycję Sącz Jazz Festival z większością pierwotnie rozpisanych występów.

19 lutego

Jako pierwszy na deskach starosądeckiego „Sokoła” zameldował się Szymon Mika, którego sekcję improwizującą podkład muzyczny do filmu uskutecznili Piotr Narajowski (kontrabas) i Grzegorz Pałka (perkusja). Występ otworzyła niezatytułowana kompozycja zadedykowana Tomaszowi Stańce. Emocjonalny ukłon muzyków w kierunku wielkiego trębacza i jego twórczości dał początek właściwej części wydarzenia wypełnionego w głównej mierze dźwiękami z dwóch ostatnich albumów tria – „Unseen” (2016) oraz „Togetherness” (2018).

Szymon Mika Trio | 2. Sącz Jazz Festival | fot. Aneta Wójcik

Pierwszym sygnałem, że dzieje się coś niezwykłego, była wzruszająca swoją melodyką kompozycja „Black Sesame” – wpadająca w ucho i utwór z wielkim zadatkami na przebój. Później było już tylko lepiej, gdyż swoją światową premierę zaliczyło autorskie „Heartbeat”, nigdy dotąd nieprezentowane publicznie. Kolejna kompozycja Szymona Miki „Greenfields”, utrzymana w stylistyce sensualnego smooth jazzu, swoim klimatem odstawała od reszty repertuaru. Jednak warto docenić tę kompozycję wykorzystującą do maksimum repetytywność, transowość struktur, które jednocześnie zachwycały i irytowały, hipnotyzowały i usypiały, pobudzały i nużyły.

Na półmetku piątkowego koncertu trio jednego z najlepszych gitarzystów jazzowych w Europie zaprezentowało komedowski temat z „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, który wybrzmiał w wersji zdecydowanie niekołysankowej. Trzeba powiedzieć, że porywanie się na interpretację tak ogranego tematu zawsze budzie wielkie emocje i jeszcze większe oczekiwania. Na równi z dobrym pomysłem, liczy się świadomość swoich umiejętności i talentów, ale i wysoki stopień wrażliwości, by móc zaserwować słuchaczom „inną” wersję tak mocno zakorzenionego w masowej świadomości utworu. Szymon Mika, jak się okazało, zupełnie słusznie rzucił się na głębokie wody „Rosemary’s Lullaby”, która stanowiła jeden z mocniejszych punktów pierwszego dnia imprezy.

Doskonale skonstruowane kompozycje w wydaniu Miki i spółki emanowały ciepłem oraz ukazywały nieprzeciętny talent instrumentalistów do budowania przeróżnych nastrojów. Trio potrafi zagrać z ogromną lekkością i polotem, jak chociażby w wieńczącym występ „Very Goodies”, ale również doskonale czuje się w bardziej zachowawczej stylistyce. Co udowodnili nostalgicznymi tematami w „Bittersweet”.

Piątkowy koncert tria dopełniły jeszcze dwie kompozycje – nieautorskie, choć w urokliwych autorskich interpretacjach. Mowa tutaj o jazzowym standardzie Dizzy’ego Gillespiego „Con Alma” i „And I Love Her” – wykonanej w podobnym klimacie co wcześniejsze „Greenfields” wspaniałej balladzie The Beatles.

W sytuacji, gdy na scenie jest trójka profesjonalistów, precyzja wykonania i pomysły interpretacyjne musiały dać oczywisty efekt. Cała reszta zależała od doboru repertuaru. Szymon Mika nie bez kozery nazywany jest jednym z najbardziej utalentowanych gitarzystów jazzowych młodego pokolenia. Melodyjne kompozycje Miki, w głównej mierze autorskie, stanowcza i silna gra Grzegorza Pałki na perkusji oraz kapitalne solówki Piotra Narajowskiego na basie, dopełniły niebanalnego obrazu wieczoru. W pozornie prostym materiale trio zawarło żywy przekaz, nakręcającą się z utworu na utwór radość płynąca ze wspólnego muzykowania oraz sporą dawkę solidnego jazzu.

21 lutego

Drugi wieczór w ramach 2. edycji Sącz Jazz Festival… jeszcze raz. Drugi wieczór ze „Śpiewakiem jazzbandu” i muzyką na żywo upłynął pod znakiem filmowym rzecz jasna, jak również improwizującego podkład muzyczny wrocławskiego duetu Zawartko/Piasecki.

Warto przypomnieć, że występ muzyków na scenie starosądeckiego „Sokoła” nie był ich pierwszym. 19 czerwca 2019 roku uskutecznili wspaniałą oprawę Rankingu im. Danuty Szaflarskiej „Genialni Lokalni Globalni”, którego podsumowanie zorganizowano w Centrum Kultury i Sztuki im. Ady Sari.

Duet, a gwoli ścisłości kwartet w składzie: Magdalena Zawartko (wokal), Grzegorz Piasecki (kontrabas), Tomasz Wendt (saksofony) i Wojciech Lubertowicz (perkusjonalia etniczne) zaprezentował kompilację autorskich kompozycji ze swojego debiutu „Leć Głosie” (2015), przeplatanych utworami z dwóch płyt Wendta – „Behind the Strings” (2016) i „Chapter B.” (2019).

Zawartko-Piasecki (feat. Wendt, Lubertowicz) | 2. Sącz Jazz Festival | fot. Aneta Wójcik

Niedzielny koncert otworzył tradycyjny żydowski hymn „Hine ma tov u’ma naim”. Utwór niezwykle refleksyjny, mocny, o kontemplacyjnym charakterze. Następnie „For D.”, czyli dedykowana żonie Dominice kompozycja Wendta z genialnego debiutu „Behind the Strings”, nagranego z udziałem własnego trio oraz grupą Atom String Quartet, za który w 2017 roku saksofonista otrzymał Fryderyka.

Podczas koncertu nie zabrakło również muzycznych klasyków. „Wokaliza” Sergieja Rachmaninowa, rozsławiona w świecie dziesiątkami najróżniejszych aranżacji, roztoczyła przed publicznością istny kalejdoskop harmonii, rytmu i koncepcji jazzowych, łącząc elementy muzyki poważnej z tą etniczną.

Po wykoncypowanym i wielopoziomowym „Sleepless Dream” z drugiej płyty Wendta nastąpił powrót do autorskich kompozycji duetu, a konkretnie utworu „Leć głosie po rosie” poprowadzonego na wzór ludowej śpiewki. Co ciekawe, muzyczne rozwinięcie tematu w środkowej fazie wykonania było mocno jazzujące, co pomimo folkowej otoczki, potwierdziło jedynie elitarny charakter całości. Magdalena Zawartko przybliżyła starosądeckiej publiczności historię stojącą za powstaniem utworu, którego kanwą stała się twórczość Karola Szymanowskiego. Pomysł stopniowo ewoluował w materiał, którego pod względem ilości i jakości wystarczyło na cały debiut.

Kolejnym już, szóstym punktem na mapie niedzielnego koncertu, okazała się premierowa kompozycja z nowej, choć niewydanej jeszcze płyty duetu Zawartko/Piasecki pt. „Wagabunda”. Wykonany utwór „Udabno” powstał z inspiracji Gruzją, spalonych słońcem traw, bezkresnych pustkowi i znajdującym się tam hostelem dla podróżników, backpackerów i turystów prowadzonym przez… polskie małżeństwo.

Przedostatni utwór właściwej części wydarzenia firmował Tomasz Wendt utworem „Before the Beauty”, w którym wspaniałe panowanie nad dynamiką i dramaturgią, nie mówiąc już o perfekcyjnie poprowadzonych improwizacjach Piaseckiego, w sposób fenomenalny łączyły się z nowoczesną, etniczno-jazzową sekcją rytmiczną Wojciecha Lubertowicza.

Na koniec muzyczna podróż do północno-wschodnich Chin w utworze „Mandżuria”. Warto nadmienić tutaj, że premierowa, choć niemłoda kompozycja Zawartko, nadpisywana przez lata muzycznie i treściowo, ma trafić na wspomnianą nową płytę „Wagabunda”, o której najpewniej zrobi się głośno jeszcze w tym roku.

Pomimo tego, że w każdym momencie niedzielnego występu było gęsto od dźwięków, elementy tej układanki ściśle do siebie przylegały, dając poczucie obcowania ze spójnym muzycznym konceptem. Ze sceny biła twórcza energia, mocno improwizująca, dało się też wyczuć przemożny głód grania na żywo, doskwierający ostatnio zapewne wielu artystom. Stąd zupełnie nie dziwią aż dwa bisy, z których pierwszy – „Crystal Silence”, został zadedykowany prawdziwej legendzie pianistyki jazzowej, zmarłemu początkiem lutego Chickowi Corei. Zaskoczona drugim bisem Magdalena Zawartko stwierdziła po prostu, że coś zaśpiewa… co przekuło się w swoisty manifest, muzyczną interpretację słów Piotra Wysockiego „Nasz naród jak lawa…” z „Dziadów” Adama Mickiewicza, które w naszych covidowych czasach nabrały szczególnego znaczenia.

Bogata w brzmienia i nastrojowość muzyka zyskiwała z każdym kolejnym utworem. W improwizowanej formule kwartetu królował free jazz, emocjonalne wojaże po etnicznych brzmieniach czy jazzujące impresje orbitujące wokół tematyki związanej z naturą. Całościowo składając się na projekt wygrywający zarówno muzyczną, jak i pozamuzyczną stroną.

26 luty

Trzeciego wieczoru odbiór filmu uprzyjemniło Trio Kasi Pietrzko, którego sekcję, obok pianistki, tworzą sądeczanin Andrzej Święs (kontabas) oraz Piotr Budniak (perkusja). Muzycy zaprezentowali materiał z najnowszej, wydanej początkiem lipca 2020 roku – płyty „Ephemeral Pleasures” (2020), za której koncepcją i wizją stoi liderka.

Kasia Pietrzko Trio | 2. Sącz Jazz Festival | fot. Aneta Wójcik

Kasia Pietrzko – pianistka, improwizatorka, artystka nieszablonowa, wraz ze swoimi kolegami zafundowała zgromadzonej publiczności muzykę oryginalną, świeżą, pełną różnorakich kontekstów. A zaczęło się od tytułowego utworu, czyli starcia szlachetnej klasyki z młodzieńczą spontanicznością. Czuć było, że trio myśli klasyczną formułą, w którą następnie ubiera improwizacje. Stąd słuchając utworu „Ephemeral Pleasures” można było odnieść wrażenie, że muzyka została skomponowana wcześniej. Subtelna gra Pietrzko nierzadko łączyła się z medytacyjnością, przeplataną bardziej dynamicznymi impresjami, opowieściami czy przemyśleniami wyrażonymi w niczym nieskrępowanej, otwartej formie.

Kolejnym utworom towarzyszyły wspomnienia, nostalgia i tęsknoty. W kompozycji „Dearest John” artystka pozwoliła w pełni wybrzmieć dyskretnie zarysowanym obrazom, prostym konstrukcjom i elementarnym frazom, dającym wyraz szczególnej, głębokiej więzi z ukochanym dziadkiem.

Z kolei po perfekcyjnie ułożonym dramaturgicznie „Quasimodo” trio wykonało najwspanialszą kompozycję wieczoru – „For T.S”. Był to kolejny trybut, tym razem dla innej bliskiej sercu pianistki postaci; wielkiego nieobecnego polskiego jazzu – Tomasza Stański, z którym w 2018 roku artystka zagrał w krakowskiej Alchemii. W tym przestrzennym, wielopoziomowym, łączącym nienaganną technikę pianistyczną z dokładnością i precyzją kształtowania dźwięków utworze, można było odnaleźć klasę, kulturę sceniczną, a także szacunek artystów względem siebie samych oraz publiczności.

Koncert, a w zasadzie jak trafnie ujęła temat Kasia Pietrzko, „wieczór oczyszczenia” z frustracji live’owego niebytu, w którym trio tkwiło od przeszło czterech miesięcy, zakończył nacechowany mnogością emocji mocno improwizowany „Dark Blue Intensity of Life”. A gwoli ścisłości bisy, których domagała się rozochocona krótkim, acz treściwym występem najwyższej próby widownia.

Zaprezentowane piątkowego wieczoru utwory wprawiały słuchaczy w przeróżne stany i nastroje. Były „ciary”, energia i jazz – nie brakowało również wzruszeń, pięknych trybutów i momentów zadumy. Choć mnie osobiście najbardziej urzekła dramaturgia przeplatających się momentów napięcia i odprężenia, zmian dynamiki i tempa. Piękna, arabeskowa, pełna finezji i polotu gra Kasi Pietrzko, z jej niesamowitymi solówkami przechodzącymi w tło dla kontrabasu Święsa i perkusjonaliów Budniaka, stanowiły odbicie wrażeń, niezatartych dźwięków i obrazów przeszłości, jakie skumulowały się w głowie pianistki podczas całości koncertu.

Takie występy, z racji swojego bardzo osobistego, wręcz intymnego klimatu, są niezwykle rzadkie – ulotne i wyjątkowe.

6 marca

Są wydarzenia, z których wychodzi się lekko oszołomionym, czy nawet przytłoczonym, ale nierzadko jest to dogłębnie pozytywne przeżycie. Chyba nie można było wymarzyć sobie lepszego podsumowania imprezy Wojtka Knapika i spółki niż sobotni koncert Tria Marka Napiórkowskiego – postaci, której raczej nikomu przedstawiać nie trzeba. Niezmiennie od 2012 roku wygrywa ankietę „Jazz Forum” jako jazzowy gitarzysta roku. Grał u boku wielu sław światowego formatu, a liczba projektów, w których brał udział już dawno przekroczyła „setkę”.

„KonKubiNap” to formacja, w której sekcję – oprócz Napiórkowskiego, tworzy dwóch niezwykłych muzyków: Robert Kubiszyn (bas) i Cezary Konrad (perkusja). Ich koncerty to synteza muzycznej energii i żywiołowości, charakternych partii solowych, ale także stonowanych, lirycznych ballad. I to chyba najtrafniejsze résumé twórczości zespołu, jak i tego, co zmaterializowało się ostatniego wieczoru na deskach starosądeckiego „Sokoła”.

Marek Napiórkowski Trio (KonKubiNap) | 2. Sącz Jazz Festival | fot. Aneta Wójcik

A zaczęło się od wielowątkowej kompozycji „Proxima Parada” z debiutu Marka Napiórkowskiego – albumu „Nap” (2005). Utwór sprzed dobrych paru lat sprawdził się jako smakowita przystawka do muzycznego dania głównego, czyli numerów pochodzących z płyty „KonKubiNap” (2011). Na pierwszy ogień poszły „Miro”, kompozycja w duchu minimalistyczna, eksplorująca rejony jazzu, muzyki improwizowanej i awangardy, oraz napędzany perkusją Kubiszyna i rockowymi solówkami gitarzystów „Allan” – dedykowany pamięci wybitnego brytyjskiego muzyka jazzowego i rockmana Allana Holdswortha.

W czwartym utworze wieczoru „Wciąż się śnisz/Between a Smile And a Tear” gitara elektryczna Napiórkowskiego ustąpiła miejsca tej akustycznej, a publiczność zanurzyła się w intymny świat ballady, duchowych uniesień i nostalgii. Ale tylko na chwilę, gdyż kolejną kompozycją autorstwa Jaco Pastoriusa – „Havona” – trio powróciło do postmodernistycznej żonglerki gatunkami, zabawy rytmem, ognistymi zmianami tempa, dynamiką i dramaturgią. Największe wrażenie zrobiła na mnie gra Cezarego Konrada. Swoją interpretacją utworu Pastoriusa udowodnił, że jest jednym z najciekawszych perkusistów współczesnego jazzu – mimo tego, że jego ręki nie sposób zaliczyć do najlżejszych.

Ostatnie dwie kompozycje wieczoru – „Mill” i „Vietato Fumare” – przypominały niezwykły przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a. Ta pierwsza emanowała ciepłem, liryką i lekkością. Druga z kolei drapieżnością i rozedrganiem z ekstatycznym finałem w wykonaniu całego trio.

„KonKubiNap” Marka Napiórkowskiego zaoferował program składający się z utworów różnorodnych pod względem brzmienia i emocji, wymykający się jednoznacznym gatunkowym kategoryzacjom. I chociaż całość bez specjalnego drapania się po głowie można wrzucić do szufladki z napisem „jazz”, to zagrane kompozycje znacznie od siebie odstawały. Raz były drapieżne, dynamiczne i z rockowym pazurem, raz subtelne i emanujące muzycznym liryzmem. Trio udobruchane żywiołową reakcją publiczności dało się namówić na niespełna dziesięciominutowy, akustyczny bis, który postawił przysłowiową „kropkę nad i”.

Coda

Tym razem planowane koncerty nie rozbawiły bogów i tak jak podczas edycji 2019 odbyły się w sali widowiskowej CKiS im. Ady Sari w Starym Sączu – na żywo, z udziałem wspaniałej publiczności i dodatkowymi transmisjami live na specjalnym kanale YouTube. Podczas występów, które odbyły się w okresie od 19 lutego do 6 marca, nie brakowało żywych, autentycznych emocji, a muzycy dostarczali je zebranym, nie kryjąc wzruszenia. I choć pomniejszona widownia została dodatkowo ograniczona dystansem i maseczkami, atmosfera, jaką zapamiętałem z pierwszej edycji nie zmieniła się, a może w pewien szlachetny sposób ewoluowała w kierunku wzajemnej wdzięczności i szacunku.

Nic tylko nisko chylić czoła przed Wojtkiem Knapikiem i jego zespołem za festiwalowe „mission impossible”, czyli wspaniałą organizację 2. edycji Sącz Jazz Festival (czego ostatniego dnia imprezy nie omieszkał docenić sam Marek Napiórkowski) i czekać na pierwsze doniesienia o artystach, jak i na oficjalne potwierdzenie kolejnej odsłony.

Czyżby jeszcze w tym roku? Oby. Gdyż – jak widać, słychać i czuć Panie Wojtku, głód elitarnych wrażeń w narodzie jest ogromny.

Bartosz Szarek

Fot. Aneta Wójcik

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama