Rozmowa z Danutą Piotrowską – pielęgniarką, ratowniczką
– Ile lat jest Pani ratownikiem?
– W pogotowiu to będzie już 35. Zaczynałam jako pielęgniarka w szpitalu w Siemianowicach Śląskich, tam gdzie ratuje się poparzonych ludzi, głównie górników. To była dobra szkoła zawodu. Już wtedy to była placówka znakomicie wyposażona. Szpital w Nowym Sączu, gdzie w końcu trafiłam za mężem, był daleko w polu, pod tym względem oczywiście. Tutaj nad Kamienicą pracowałam na bloku operacyjnym, gdzie zresztą bardzo chciałam być. Tam nauczyłam się wielu rzeczy, które później bardzo się przydały.
– Jak Pani trafiła na erkę?
– To była dziwna droga, bardzo zaskakująca sytuacja. Ówczesny dyrektor szpitala w Nowym Sączu doktor Kutyba zakomunikował mi, czyli dostałam polecenie, że mam dwa tygodnie na zorganizowanie kartki reanimacyjnej. Oj, było problemów, tzw. logistycznych i ludzkich, ale się udało i 1 czerwca 1981 roku erka wyruszyła w teren. Obsługiwaliśmy spory teren, bo to była Krynica, Gorlice, Limanowa, Nowy Sącz.
– A pamięta Pani swój pierwszy wyjazd na sygnale?
– Od tego momentu minęło już 40 lat, a ja mam to wciąż w głowie. Dostaliśmy sygnał, że na Zabełczu było osuwisko, że zasypało siedmioro dzieci. Już samo to było straszne. Popędziliśmy jak szaleni. Na miejscu góra piachu, a pod nim dzieci. Zaczęliśmy je odkopywać, szukaliśmy twarzy, żeby zaczęły oddychać. Sama rękami drapałam to osuwisko jak szalona, płakałam i wygrzebywałam dziecko. Uratowaliśmy. Ale ten obraz zostanie ze mną na zawsze…
– Praca w pogotowiu to przede wszystkim tragedie… (…)
To tylko fragment rozmowy. Całość w specjalnym wydaniu DTS SĄDECZANKA: