Jak pokonać rowerem 777 kilometrów w upale- opowiada ksiądz Bartosz Seruga MS

Jak pokonać rowerem 777 kilometrów w upale- opowiada ksiądz Bartosz Seruga MS

Rozmowa z ks. Bartoszem Serugą MS, który w 7 dni pokonał 777 kilometrów na rowerze, by uczcić 10 rocznicę koronacji figury Matki Bożej Saletyńskiej w Gdańsku-Sobieszewie. Jego podróż przypadła na okres największych upałów, ale nie poddał się!

Jakie to uczucie, gdy po wielu trudach dociera się do celu?
Ogromna radość i satysfakcja, że udało się tego dokonać. Pojawiła się również wdzięczność, że bezpiecznie przemierzyliśmy tę trasę.

Warto uparcie dążyć do wyznaczonego celu w życiu? Nie poddawać się mimo napotykanych trudności?
Uparcie, ale i mądrze. Nie chodzi o dążenie do celu po trupach, bo wtedy traci się najpiękniejsze, czyli relacje z drugim człowiekiem. Trudności trzeba umiejętnie pokonywać, dzięki nim człowiek szybciej dojrzewa, a z czasem głębiej patrzy na swoje życie. W trudnościach trzeba weryfikować, gdzie pojawił się jakiś błąd i co można w danej sytuacji zmienić, naprawić.

Mamy nadzieję, że to nasze mikropielgrzymowanie obudziło w innych marzenia, zakopane z powodu różnych sytuacji życiowych czy zawodowych i przypomniało niezrealizowane dotąd plany, które być może teraz uda się urzeczywistnić.

Istnieje przepis na pokonanie 777 km w ekstremalnych upałach? Co jest receptą na sukces?
Według mnie dużą rolę odgrywa nastawienie i podejście z dystansem do całej sprawy. Tutaj nie chodziło o wyścig, pobijanie rekordów czy jakieś zwycięstwa, ale o twórcze zmęczenie, zmaganie się z samym sobą, przekroczenie własnych barier. Kluczem do tego „sukcesu” było zawierzenie Matce Bożej całej mikropielgrzymki.

Był moment, kiedy pomyślał ksiądz, że pora się poddać, wsiąść w samochód i zapakować rower?
Każdego dnia pojawiały się mniejsze lub większe kryzysy. Na końcowych kilometrach szóstego dnia skorzystałem z pomocy samochodu. Rozsądek podpowiadał, że trzeba odpocząć przed ostatnim dniem mikropielgrzymki. W każdym razie podjęcie decyzji o wsadzeniu roweru na bagażnik samochodu nie było łatwe.

Wybrałby się ksiądz na pielgrzymkę, wiedząc jak będzie trudno?
Od początku zdawałem sobie sprawę z tego, że nie będzie łatwo. Nie jestem wyczynowcem w tej dziedzinie. Lubię jeździć rowerem, ale do tej pory tylko raz w życiu przejechałem 120 km – z Krakowa do Krynicy-Zdroju. Tylko to było wiele lat temu, kiedy jeszcze byłem w seminarium. Nie byłem do końca pewny, czy przejadę całość, więc podszedłem do sprawy z dystansem: jeżeli nie dam rady, to nie będzie tragedii

Przemierzenie 777 km rowerem w nieznane to dość szalony pomysł. Kto był inicjatorem mikropielgrzymki?
Trudno powiedzieć dokładnie, kiedy ten pomysł powstał. Od dłuższego czasu w naszych głowach pojawiała się myśl o dłuższej trasie rowerowej – ale „dłuższej” nie znaczyło: „prawie cała Polska”. W czerwcu przypomnieliśmy sobie, że w tym roku przypada 10 rocznica koronacji figury Matki Bożej Saletyńskiej w Gdańsku-Sobieszewie. To był moment decydujący – stwierdziliśmy, że wyprawę rowerową połączymy z pielgrzymką do sanktuarium. A dystans 777 km wyszedł sam, kiedy wyznaczyliśmy trasę, mając ustalone wcześniej miejsca noclegowe.

Rozumiem, że jazda na rowerze nie jest księdzu obca, skoro w tak daleką podróż ksiądz się na nim wybrał.
Faktycznie, jazda na rowerze nie jest mi obca, ale przed pielgrzymką nie przygotowywaliśmy się jakoś szczególnie. Średnio 2 – 3 razy w tygodniu wybieraliśmy się razem na 20 – 30-kilometrową trasę. Czasami, ze względu na obowiązki i szkołę, mieliśmy tygodnie bez roweru. Przed samą pielgrzymką jeździliśmy niewiele, gdyż przygotowywaliśmy Saletyńskie Spotkanie Dzieci w Kobylance i uczestniczyliśmy w Saletyńskim Spotkaniu Młodych w Dębowcu.

Wróćmy do nazwy. Co się za nią kryje?
„Mikro”, bo mała – w jej skład wchodziły zaledwie cztery osoby: trzech rowerzystów i kierowca samochodu, który nas ubezpieczał i pełnił funkcję kwatermistrza. Bez tej czwartej osoby byłoby nam znacznie ciężej.

Gdzie i kiedy był start, a kiedy finisz rowerowej pielgrzymki?
Mikropielgrzymka rozpoczęła się 30 lipca. Pierwszym punktem tego dnia była Msza św. o godz. 6.30 w sanktuarium Pana Jezusa Ukrzyżowanego w Kobylance. Potem zjedliśmy śniadanie, zapakowaliśmy samochód i o godz. 8.46 ruszyliśmy w drogę. Po 7 dniach, 6 sierpnia o godz. 17.14, cali i zdrowi dotarliśmy do sanktuarium Matki Bożej Saletyńskiej w Gdańsku-Sobieszewie.

Kto towarzyszył księdzu?
W pielgrzymce udział brały cztery osoby. Ksiądz Piotr był odpowiedzialny za samochód, którym nas ubezpieczał i pełnił funkcję kwatermistrza. Nasza trójka, Jan, Szymon i ja, mieliśmy dojechać do wyznaczonego celu. Bez wzajemnego wsparcia, modlitwy i motywacji byłoby na pewno trudniej. Bardzo dużym wsparciem był dla nas ks. Piotr, który asekurował mikropielgrzymkę. Gdyby nie samochód, to cały ekwipunek wylądowałby na naszych rowerach. Wtedy jazda byłaby trudniejsza i musielibyśmy planować krótsze dystanse do pokonania każdego dnia.

W tygodniowej podróży, który dzień budził najwięcej obaw?
Najwięcej obaw mieliśmy przed trzecim dniem pielgrzymowania, bo to był najdłuższy odcinek mikropielgrzymki – 140 km. Tym bardziej demotywowały nas prognozy pogody, w których informowano o wysokich temperaturach w ciągu dnia. Obawy jednak szybko minęły po pierwszych przejechanych kilometrach. .

No tak, wysokie temperatury nie ułatwiały zadania…
Nasza mikropielgrzymka przebiegała w trakcie największych tegorocznych upałów. Jednak trasa prowadziła przez lasy – ich chłód chronił nas przed upałami, co znacznie ułatwiło podróżowanie. Z Warszawy wyjeżdżaliśmy w deszczu, ale nie trwał on długo. Natomiast przed Przasnyszem spotkała nas gwałtowna burza, przed którą skryliśmy się w wiacie przystankowej.

Bywały sytuacje niebezpieczne, które skłoniły pielgrzymów do refleksji, czy nie lepiej zrezygnować?
Nie było takich sytuacji. Czasami pojawiała się frustracja, gdy nagle kończyła się droga asfaltowa albo przebiegała między polami po piasku i nie było widać jej końca. Jeszcze przed pielgrzymką i w jej trakcie wielu ludzi powierzało nam swoje intencje. To nas wzmacniało i dawało poczucie, że nie zmagamy się sami, że nasz wysiłek jest komuś potrzebny, bo wieziemy ze sobą intencje tych, którzy nam zaufali.

Ludzie pomagali widząc strudzonych rowerzystów?
Na trasie nie było takich sytuacji. Dużo rzeczy robiliśmy w ostatniej chwili, nie mieliśmy żadnych koszulek czy oznaczeń na rowerach i samochodzie, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Ludzie po prostu widzieli kilku rowerzystów. Na trasie dołączały się do nas osoby podróżujące w ten sam sposób, zamienialiśmy parę słów o tym, skąd jesteśmy i jak daleko jedziemy, życzyliśmy sobie powodzenia i nasze drogi się rozjeżdżały. W tym miejscu chcę ogromnie podziękować ks. Piotrowi, mojemu współbratu, który dzielnie nas ubezpieczał, robił zakupy, dbał o nasze żołądki i dopingował.

Co z noclegami?
Noclegi były ustalone wcześniej. Szukałem ich u moich współbraci, znajomych księży diecezjalnych i sióstr zakonnych. W Krakowie i Warszawie było łatwiej, bo tam znajdują się domy mojego zgromadzenia zakonnego. W Przasnyszu w swoim domu przyjęła nas rodzina, którą znają siostry z tamtej miejscowości. Reszta noclegów to życzliwość księży diecezjalnych. Za wszystkie jesteśmy ogromnie wdzięczni.

Wobec wszystkich doświadczeń mikropielgrzymkowych, w przyszłości wybierze się ksiądz powtórnie na taką ,,wyprawę”?
Niczego nie wykluczam. Ostatniego dnia część naszej trasy przebiegała Drogą św. Jakuba – może to jest jakaś zapowiedź kolejnych mikropielgrzymek? Kto wie? Życie zakonne sprawia, że dzisiaj pracuję w Kobylance, a jutro mogę pracować gdzie indziej – w innej części Polski, a nawet Europy czy świata.

O mikropielgrzymce pisaliśmy tutaj

Ks. Bartosz Seruga należy do Zgromadzenia Księży Misjonarzy Saletynów. Święcenia kapłańskie przyjął w 2010 r. w Dębowcu. Do tej pory pracował w Trzciance (woj. wielkopolskie) i w Warszawie. Obecnie posługuje w Kobylance, gdzie jest duszpasterzem i katechetą.

Fot. arch. ks. Bartosza Serugi

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama