Nie było komórek. Telefony stacjonarne mieli nieliczni. Ale była SOLIDARNOŚĆ. Ta najważniejsza – w sercach. Gdy kogoś aresztowano, ci po których jeszcze nie zdążyli przyjść „smutni panowie” – organizowali pomoc. Chodzili od drzwi do drzwi, ostrzegali się wzajemnie, wspierali, zajmowali się seniorami i dziećmi, które pozostały w domach, zbierali pieniądze, odzież, papierosy, aby przynajmniej w ten sposób dać sygnał komuś, kto trafił do celi: „trzymaj się, jesteśmy…”
W studio Regionalnej Telewizji Kablowej dwie panie – Alicja Derkowska i Ewa Andrzejewska podzieliły się wspomnieniami ze stanu wojennego. Te same wspomnienia mieli okazję poznać goście Żywej Biblioteki, którą zorganizowano 13 grudnia w sądeckim „Splocie”. Tym razem zamiast z kartek, można było „czytać” ze wspomnień i myśli ludzi…
Ewa Andrzejewska jest jedną z kobiet Komitetu Założycielskiego „Solidarności” w Wojewódzkim Biurze Projektów w Nowym Sączu. W stanie wojennym była autorką zakazanych ulotek i plakatów, kolporterką wydawnictw niezależnych. Alicja Derkowska mocno zaangażowana w kształcenie nauczycieli i jednocześnie w działalność pierwszej „Solidarności” po wprowadzeniu stanu wojennego straciła pracę, ale nie straciła zapału do współpracy z niejawnymi strukturami opozycji.
– Była taka partia: Stronnictwo Demokratyczne. Jej przewodniczący, Marian Białoskórski mieszkał u nas na osiedlu. 13 grudnia 1981 roku, o czwartej nad ranem, ktoś zaczął walić w drzwi. Mieliśmy w domu „bibułę”, więc było dość niewesoło… Otwieramy drzwi, a tam zapłakana Jadzia Białoskórska. Opowiedziała o imieninach u znajomego architekta, na które wpadli milicjanci. Powiedzieli, że w domu Białoskórskich cieknie woda i trzeba tam szybko jechać. Nalegali, że ich podwiozą. Pojechali jednak nie do domu, tylko do aresztu. Mariana aresztowali. Gdy Jadzia próbowała się buntować, postraszyli ją, że ją też zamkną, a dzieci trafią do domu dziecka. Rano okazało się, że w nocy zatrzymano wielu ludzi. Ogłoszono stan wojenny – opowiada Alicja Derkowska.
Ona sama też miała powody obawiać się aresztowania.
– Gdy ogłoszono stan wojenny, prowadziliśmy kursy dla nauczycieli, więc poszliśmy z mężem przekazać ludziom, że zajęcia są odwołane. W drodze powrotnej sąsiad ostrzegł nas, że już mieliśmy wizytę milicji w domu. Jak się później okazało, nasze dzieci powiedziały, że rodziców nie ma i nie wiedzą, gdzie są i kiedy wrócą. Nie umawialiśmy się z nimi co mają mówić, a jednak doskonale wiedziały… Postanowiliśmy, że przeczekamy u sąsiadki, również związanej z „Solidarnością” – Alicji Kłosowskiej. Niebawem do niej też zapukała milicja. Zabrali ją. No więc zdecydowaliśmy, że przenocujemy u Haslingerów. Nie zdążyliśmy tam nawet wypić herbaty zanim przyszła milicja i zabrali Romana Haslingera. Uznaliśmy, że nie ma wyjścia i trzeba jednak wrócić do domu. Następnego dnia zatrzymano nas i przesłuchiwano na komendzie milicji – wspomina.
Choć Derkowscy uniknęli aresztowania, dotknęła ich inna bolesna represja. Obydwoje stracili pracę. Jak wspominają – wtedy poznali, czym jest solidarność. Przysyłano im koperty z pieniędzmi, ubrania dla dzieci, lekarstwa…
– W tym świecie bez komórek, bez Internetu, gdy trzeba było chodzić od domu do domu, żeby dowiedzieć się kogo aresztowano, zbierać się i robić listy aresztowanych, listy potrzeb, a później rzucić wszystko, żeby pomóc i tym w celach i ich bliskim… 13 grudnia to jednak święto. Święto niesamowitej ludzkiej solidarności, której dziś tak nam brakuje – mówi Ewa Andrzejewska.
Ona nie uniknęła aresztowania. Trafiła do celi w 1984. Jak wspomina – taki „upominek” zafundowała jej ówczesna władza na dzień kobiet. Dziś wspomina te wydarzenia jak przygodę, choć wówczas do śmiechu nie było.
– Każdy czas można jakoś dobrze wykorzystać. Wtedy był czas na refleksję, na czytanie. Można wycisnąć jakieś korzyści nawet siedząc w kryminale. Biblioteka na Montelupich to jedna z najlepiej wyposażonych bibliotek jakie znam – śmieje się pani Ewa. – Poza tym trzeba było się tam czymś zająć, na przykład haftowaniem w celi serwetek. Mam ich całą skrzynkę…