Dom jest tam, gdzie wieszam na kołku mój kapelusz

Dom jest tam, gdzie wieszam na kołku mój kapelusz

Jacek Joniec

Rozmowa z Jackiem Jońcem „Jacentym” autorem książki „Jak zdobyć Dziki Zachód”

Niedawno na Onecie pojawił się reportaż o Amerykance, która w latach 80. przyjechała do Polski i przeżyła szok kulturowy. Gdy Ty wyjechałeś do Ameryki, też przeżywałeś swego rodzaju „szok kulturowy”?

– Szok to może przesada, ale zadziwienie i to długotrwałe – to z całą pewnością. Wyjazd do USA był w moim przypadku świadomą decyzją, więc poniekąd byłem przygotowany na nowe i nieznane. Jednak poznanie i zrozumienie amerykańskiej rzeczywistości zajęło mi sporo czasu i przyniosło wiele momentów zadziwienia.

– Bohaterka reportażu mówiła m.in., że zaskoczeniem było dla niej to, że na polskich ulicach było szaro, brudno, ludzie jacyś smutni, nieprzystępni, za to w domach w czterech ścianach spotykała ją niezwykła gościnność i otwartość. Gdy Ty przyjechałeś do Ameryki, zastałeś odwrotne sytuacje?

– W pewnym sensie można powiedzieć, że w USA jest odwrotnie: ulice są kolorowe i radosne, a gdy się wejdzie głębiej, to okazuje się, że nie jest aż tak kolorowo. Często przecież mówi się, że Amerykanie mają przyklejony na twarzy „plastikowy uśmiech”, na pytanie: „jak ci leci?” zawsze odpowiadają: „świetnie”. Jednakże to spore uproszczenie: te uśmiechy niekoniecznie są fałszywe. Można na pewno powiedzieć, że w Ameryce sukces, zadowolenie z życia, poczucie, że jest się na swoim miejscu, nie jest czymś wstydliwym, co należy skrywać.

Amerykanów po prostu nikt od bardzo dawna nie okupował: nie mieli powodów, by coś ukrywać, konspirować, obawiać się, że ktoś przyjdzie i zabierze. No i to się głęboko wbiło w tutejszą mentalność. Bardzo często działa to motywująco: wszak – jak mówi polskie przysłowie: „z jakim przystajesz, takim się stajesz”. Ale taka mentalność ma też drugą stronę: ci, którym się nie udaje, którym coś nie poszło, którzy sobie nie radzą, mają często żal i poczucie krzywdy, która albo przeistacza się w załamanie i depresję, albo w agresję. Ostatnio takich agresywnych postaw jest całkiem sporo.

– Co dla Ciebie było w Ameryce największym zaskoczeniem? 

– Prostota. Pamiętam, jak na drugi dzień po przylocie mój kolega, który mnie „pilotował” na początku pobytu w USA, rzucił na stół kopertę i długopis i powiedział: „Pisz list do siebie!”. Popatrzyłem jak na wariata i spytałem: „zgłupiałeś”? A on spokojnie mówi: „nie musisz nic pisać, po prostu zaadresuj kopertę na swoje nazwisko. Wyślemy ją pocztą, jutro będzie tu z powrotem i będziesz miał potwierdzenie adresu”. Proste jak drut: jeśli listy do ciebie przychodzą – znaczy, że mieszkasz pod tym adresem i można się z tobą skontaktować. To był rok 1997: w tym czasie w Polsce funkcjonowały takie dziwolągi jak „adres zameldowania”, „zameldowanie stałe”, „zameldowanie czasowe”… Typowe relikty komuny, gdzie władza musiała przecież wiedzieć „kto tu mieszka i dlaczego”.

Tego samego popołudnia mój kumpel przyniósł mi książeczkę z przepisami ruchu drogowego – ot taki mniej więcej zeszyt 60-kartkowy – i powiedział: „Przeczytaj to! Jak przyjdzie list…” – czyli potwierdzenie adresu – „to następnego dnia pójdziesz zdać prawo jazdy!”. No i znowu zrobiłem minę typu „strach ma wielkie oczy” i zapytałem: „zgłupiałeś”? Przypomniał mi się kurs na prawo jazdy w Polsce, żonglowanie samochodem po placu manewrowym i wszystkie związane z tym mrożące krew w żyłach opowieści.

Okazało się, że w USA zdanie egzaminu na prawo jazdy wymaga rozwiązania prostego testu, przejechania z instruktorem po kilku ulicach i zaparkowaniu samochodu na wielkim, pustym parking przed sklepem. Czyli wykazania się dokładnie takimi umiejętnościami, jakie są potrzebne, by poruszać się samochodem po okolicy.

Po niecałych dwóch tygodniach miałem (…)

Całość przeczytasz w „Dobrym Tygodniku Sądeckim”. Za darmo pod linkiem:

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama