BONAWENTURA 2022. Wielki powrót podróży i przygody [RELACJA]

BONAWENTURA 2022. Wielki powrót podróży i przygody [RELACJA]

Po dwóch latach zawieszenia wymuszonego pandemią koronawirusa Festiwal Podróży i Przygody Bonawentura wraca do kalendarza starosądeckich imprez. Podczas tegorocznej, jubileuszowej edycji wszystkim spragnionym opowieści o podróżach bliskich i dalekich, zainteresowanym krańcami świata czy sąsiadami niemal zza miedzy, wyjątkowo mocno udzielił się globtroterski klimat roztoczony przez znamienitych gości i ich inspirujące historie.

Trudno się zresztą dziwić. Po tak długim rozstaniu festiwal siłą rzeczy musi smakować inaczej – lepiej, mocniej, ciekawiej. Przyznaję się bez bicia, że zatęskniłem za Bonawenturą jak za czymś znanym, lecz o dawno niewidzianej świeżości, „takim jak zwykle” – prawdziwie autentycznym. To tak jak zaczyna się rozmowę z dawna niewidzianym przyjacielem: „Poznajesz mnie? Nic się nie zmieniłeś”.

O tym jak wielki to wysiłek, by zorganizować festiwal – o bądź jakiej proweniencji, Wojtek Knapik wie jak mało kto. Jednak moim zdaniem to nie tyle determinacja organizatorów, logistyczny „mastermind” (Pannonica Folk Festival) czy nierzadko „podstęp” (Sącz Jazz Festival), ale przede wszystkim wiara w fundamentalną rolę festiwali w odzyskiwaniu tego, co kulturowo głęboko ludzkie, spowodowała że mimo pandemicznych perturbacji możemy nadal i z nienaruszoną ciągłością i znowu cieszyć się najlepszymi wydarzeniami na Sądecczyźnie.

Jerzy Arsoba | fot. Aneta Wójcik

Ale wróćmy do Bonawentury. W tym sezonie zaprezentowano w sumie aż piętnaście prelekcji z nie mniej dorodnymi wydarzeniami towarzyszącymi: koncertem krakowskiego KROKE i wystawą fotograficzną Renaty Michalczyk „Wyspy Zielonego Przylądka”, wisienkami na torcie tegorocznej, jubileuszowej edycji. W program imprezy ciężko było wbić szpilę krytyki. Hajlajtów był cały „masyw”, jednak prowadzony nieodgadnionymi ścieżkami subiektywizmu wynotowałem te możliwie najmojsze, a które otworzył Jerzy Arsoba. Ten nietuzinkowy i pozytywnie zakręcony człowiek opowiedział o swojej „Wielkiej portugalskiej pętli” i o tym jak w czasie pandemii można czerpać radość i przyjemność z niespiesznej, nieograniczonej niczym włóczęgi po świecie. Na piechotę – w pojedynkę. A przy tym odzyskać siebie i sens istnienia: Zaczął się 2020 rok. Rok „zamknięcia” generalnie całego świata, nie tylko Polski. Tak to również wyglądało w Portugalii. To był czas, kiedy wpadłem w ciąg beznadziei, ciąg oglądania seriali i filmów do 4 rano. Na domiar złego piłem do tych seriali. I najczęściej piłem sam. To był czas, w którym coraz bardziej zbliżałem się do swojego dna. Stwierdziłem wówczas, że jeżeli sam sobie nie pomogę, czegoś zwyczajnie nie zrobię, to nikt mi nie pomoże. Postanowiłem wrócić do swoich korzeni i tak najzwyczajniej w świecie, po ludzku, bez żadnych przyrządów, rowerów, samochodów – ruszyć w trasę. A zacząłem od Porto. Porto, czyli port. Pomyślałem, że to miasto będzie dla mnie portem, z którego wypłynę i zacznę odbudowywać siebie. Zacznę swoją nową wędrówkę i zarazem projekt podróżniczy. Porto, czyli „porta” – czyli drzwi, które miały mnie wpuścić do czegoś nowego z nadzieją, że do tego samego portu powrócę.

Janek Mela | fot. Aneta Wójcik

Janka Meli nie trzeba było specjalnie przedstawiać. Dał się poznać jako człowiek bez barier, najmłodszy niepełnosprawny zdobywca dwóch ziemskich biegunów. Po polarnych wyprawach wspiął się na Kilimandżaro, a rok później zdobył Elbrus. Do Starego Sącza przyjechał z wykładem „O życiu i podróży”. Opowiadał w mniejszym stopniu o samym podróżowaniu, a bardziej o filozofii życia i o tym, że jakkolwiek rzeczywistość nie dałaby po tyłku, nie wolno się zatrzymywać. Zawsze jest coś, w czym można być dobrym i ktoś, kto pomoże ci to dobro wydobyć i przekuć w sens: Każda podróż jest podróżą w głąb siebie. Przy podróżach człowiek się zmienia. Nie mniej istotne są również przeciwności, które napotykamy na swojej drodze. Koronawirus mocno nas w tym temacie doświadczył. Z drugiej strony myślę, że pandemia, jak i wiele innych rzeczy, może być dla nas swego rodzaju wymówką. Generalnie w wielu momentach życia trudno jest nam chwytać to, na czym nam bardzo zależy, gdyż wbijamy sobie do głowy ograniczenia i wymówki. Ja wychodzę z założenia, że czasami trzeba dużo stracić, żeby coś zyskać. Dla mnie początkiem takiej podróży, walki o siebie i swoje życie, było paradoksalnie trudne doświadczenie. Doświadczenie mojego wypadku, w którym straciłem rękę i nogę. Ale tak naprawdę mam poczucie, jakbym w tamtym momencie życia, 20 lat temu – stracił coś dużo istotniejszego niż fizyczny kawałek swojego ciała. Miałem poczucie jakby temu młodemu wówczas chłopakowi amputowano poczucie sensu życia, wiary w siebie, że cokolwiek fajnego czy sensownego może jeszcze w życiu osiągnąć. Ale ja mam taki „pokręcony” charakter, że jak słyszę, że „tego się nie da zrobić”, „to jest niemożliwe”, „nierealne” – działa to na mnie jak płachta na byka. Najprostszym sposobem, by sprawdzić, czy coś jest możliwe czy też nie, to po prostu spróbować. Zmierzyć się z wyzwaniem. Szukać w życiu pasji, możliwości, życzliwych ludzi, a nie skupiać się na wymówkach i ograniczeniach, które zatruwają nas od środka.

Bartosz Malinowski | fot. Aneta Wójcik

Pierwszy dzień z Bonawenturą 2022 domknął Bartosz Malinowski i jego „Wielki Szlak Himalajski (Bhutan, Pakistan)”. Prelekcja Malinowskiego miała moc uświadamiania, że Himalaje to nie tylko Nepal. I pomimo tego, że spośród czternastu ziemskich ośmiotysięczników w Nepalu jest ich aż osiem, nie można mówić o przejściu Himalajów bez zawitania do Indii, Pakistanu czy Bhutanu i próby zrozumienia często uwarunkowanej sytuacją polityczną kultury tych krajów poprzez medium, bez którego każda podróż traci – nośnika czysto ludzkiego. Malinowski odniósł się do swoich czterech wypraw, nepalskiej, indyjskiej, pakistańskiej i bhutańskiej, zrealizowanych wspólnie z Joanną Lipowczan. Swoje doświadczenia spisali i zawarli w książce „Wielki Szlak Himalajski. Indie, Pakistan, Bhutan”, którą można było po spotkaniu nabyć i wzbogacić o autograf: Przede wszystkim to, co utkwiło w mojej pamięci podczas wyprawy z 2015 i 2016 roku, to spotkania z ludźmi. I to na całej trasie. Himalaje oprócz tego, że są całym kalejdoskopem zmieniającej się przyrody i krajobrazów – z ośnieżonymi ośmiotysięcznikami i lodowcami, dżunglą, lasami równikowymi, pustynią, temperaturami od plus 40 do minus 30 stopni Celsjusza – to jeden wielki łańcuch górski zasiedlony przez wiele różnych grup etnicznych, o różnych wyznaniach, komunikujących się różnymi językami. To niezwykły tygiel kulturowy, etniczny, społeczny, obyczajowy. I jeżeli myślę o tamtej wyprawie sprzed wielu lat, to góry – tak!, ale przede wszystkim ludzie. Często powracam myślami do rozmów z nimi, do spotkań, do tego wszystkiego, co się z nimi wiązało.

Elżbieta Tomczyk-Miczka i Wojtek Knapik | fot. Aneta Wójcik

Od prelekcji „Z kabinówką na backpackerskich szlakach Ameryki Południowej” Elżbiety Tomczyk-Miczki rozpoczął się drugi dzień z Bonawenturą. Dziennikarka, youtuberka i podróżniczka, autorka albumów poświęconych kulturze kulinarnej Polski i świata, odważyła się wyjechać w podróż po Ameryce Południowej z jednym skromnym bagażem. Cel? Spełnienie swoich marzeń idotarcie do wielu niesamowitych miejsc, o których wcześniej czytała jedynie w książkach: Bohaterką mojego wystąpienia nie jestem ja, ale tytułowa kabinówka. Kilka lat temu zdecydowałam się przemierzyć kawałek Ameryki Południowej. Zdałam sobie sprawę, że mam coraz mniej czasu na podróżowanie. Byłam w wieku emerytalnym. Oczywiście Ameryka Południowa zaistniała w mojej głowie już wcześniej: Byłam przecież na Kubie, Karaibach, a w Belize pracowałam jako kucharka na katamaranie. Ale to nie była dla mnie ta, jakby to ująć, esencjonalna strona Ameryki. Pewnego dnia pomyślałam sobie, że jak wyruszę tam po raz kolejny, to na dłużej i zwiedzę ją porządnie. Jednak strach i obawy mocno siedziały mi w kościach. Po pierwsze byłam już po sześćdziesiątce. Dwa, sama podróż miała objąć aż cztery kraje. Trzecia sprawa to mój hiszpański, który był na poziomie bazowym. Jednak tuż przed samym wyjazdem stwierdziłam, że moje obawy są kompletnie bezzasadne! Przecież to nie żaden tam traperski wyczyn. Ludzie zdobywają Himalaje, przemierzają zamarznięte rzeki, a tu wszędzie cywilizacja, wszystko jest dla turystów. A ja ze swoją kabinóweczką będę sobie jeździć i czuć się bezpieczniej. To był mój wentyl bezpieczeństwa. Oczywiście, proszę mi wierzyć, podczas całej swojej podróży nie spotkałam nikogo z walizką. Wszyscy mieli plecaki. Wyglądałam z tym „atrybutem” jak starsza pani, który przechadza się bulwarami w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą.

Piotr Horzela | fot. Aneta Wójcik

Piotr Horzela podróże nierzadko łączy z pracą w miejscach bardziej lub mniej odległych. Po lodach Antarktyki, Ameryce Południowej i niemal rocznej przerwie od wyjazdów Horzela za kolejny cel obrał Sudan Południowy, a konkretnie jego stolicę Dżubę. To właśnie tam mieszkał przez niemal dwa lata, każdą wolną chwilę wykorzystując na wypady w głąb kraju. Pływał po Nilu, odwiedzał Szyluków z pogranicza z Północą i Toposów z terenów graniczących z Kenią i Ugandą. W Starym Sączu opowiedział nam, czym może skutkować picie brudnej wody, jakie są ceny małżonek określane ilością krów i o wielu innych mniej lub bardziej poważnych tematach: Przedstawiłem wam Sudan Południowy takim, jakim go czułem i widziałem. Kiedy myślę o tym kraju, pierwsze rzeczy, jakie przychodzą mi do głowy, to przede wszystkim cała masa przeróżnych spotkań z ludźmi. Ale jest też druga strona medalu i nie są to lekkie historie. To wojna, bieda, głód. Nie mogę państwa zostawić w swojej opowieści bez kontekstu politycznego, gdyż zwyczajnie bym państwa okłamał. Zostawiłbym za sobą obraz wesołego państwa, który można odwiedzić, bo tak jest tam klawo, fajnie i sympatycznie. Nikogo szczególnie nie zachęcam do wyjazdu do Sudanu Południowego. Bywa, że rozgrywają się tam straszne historie. Trzeba mieć świadomość, że ci wszyscy pocieszni ludzie, o których dziś opowiadałem i ich rodziny przeżyli mnóstwo makabrycznych rzeczy i to wszystko głęboko w nich siedzi. Ale tak jak mówiłem, to co się tam dzieje, to nie jest mój obraz tego kraju. I może puenta będzie banalna, ale podczas moich wypraw najważniejsi byli ludzie i kontakt z nimi – wszystko to, czego nauczyłem się od nich i co zmieniło moje postrzeganie rzeczywistości i przewartościowało w moim życiu naprawdę wiele spraw. 

Jerzy Grębosz | fot. Aneta Wójcik

Kolejnym prelegentem, który pojawił się na deskach starosądeckiego „Sokoła, był zafascynowany życiem wyspiarskim Oceanii znany podróżnik i fizyk dr hab. Jerzy Grębosz. W swojej prelekcji pt. „Powroty na wyspy południowego Pacyfiku” w arcyciekawy sposób przybliżył zebranym nieskażonych cywilizacją zachodnią mieszkańców tego egzotycznego świata. Tak zwani ludzie pierwotni, którzy mają świadomość cywilizacyjnego postępu, ale mimo to postanowili pozostać wiernymi stylowi życia ich ojców i dziadów. Mieszkają głęboko w dżungli, chodzą niemal nago, ale z ich strony nie sposób nie doświadczyć życzliwości i bezinteresownej dobroci: Zawsze chciałem przeżyć historię Robinsona Crusoe i zastanawiałem się, czy taka przygoda jest jeszcze w obecnych czasach możliwa. Na Oceanii są trzy miejsca, gdzie można doświadczyć autentycznej kultury nieodbitej przez chrześcijaństwo. To jest Nowa Gwinea, archipelag Wysp Salomona i Nowe Hebrydy, obecnie niepodległe państwo Vanuatu. Jednak moje ukochane wyspy to Pentecost, Espiritu Santo i Tanna. Na Tanna przyjeżdżam co roku i spędzam tam trzy miesiące. Kiedy docieram na wyspę zrzucam swoje europejskie ciuchy i ubieram się tak jak oni. Nauczyłem się od australijskich antropologów, że jeżeli chcesz poznać czyjąś kulturę, to trzeba ją praktykować. Ja jestem człowiekiem, który tym ludziom tłumaczy, że oni przybyli na te wyspy w czasach, kiedy u nas była wojna trojańska. Kultura mojego kraju to zaledwie 1000 lat. Ich o ponad 2000 lat więcej. Także oni powinni być dumni i uczyć swoje dzieci, żeby były dumne ze swojej kultury. Ci ludzie znają pieśni, tańce, legendy. Ich kultura przetrwała 3200 lat, więc jest coś, co sprawia, że to nie ginie całkowicie.

Marcin Janik | fot. Aneta Wójcik

Marcin Janik – domorosły podróżnik, miłośnik pieszych, rowerowych i narciarskich wędrówek po górach i nie tylko. Urodził się w Gorlicach, a od kilkunastu lat mieszka w Nowym Sączu. W Starym Sączu natomiast opowiadał głównie o sardyńskich górach Supramonte i o znajdujących się tam tzw. nuraghe: kamiennych okrągłych wieżach, wykutych w skałach „grobowcach gigantów” i „domach wróżek”, niezwykłych świątyniach poświęconych miejscowym bóstwom, czy śladach osad ukrytych w jaskiniach i górskich kryjówkach – swoistych unikatach na skalę wręcz światową: Sardynia jest najbardziej znana z plaż. Plaż jest dużo. Są w większości piękne. Ale są i te bardziej dzikie, nieskażone, nieokupowane przez tłumy turystów. I oczywiście dla wielbicieli takich miejsc Sardynia jest bardzo fajna. Natomiast dla pragnących zwiedzania, w zasadzie o każdej porze roku, wyspa oferuje unikalne zabytki zwane nuraghe. Są to ruiny starożytnych czy wręcz prehistorycznych osad, warowni, świątyń czy grobowców, charakterystycznych wyłącznie dla kultury sardyńskiej sprzed nawet 5000 lat. Tego typu zabytków na Sardynii jest całkiem sporo. Są one w różnym stopniu zachowania. Niektóre duże, spektakularne, a wejścia w te miejsca są biletowane. Inne z kolei zapomniane, opuszczone, tajemnicze, ale przez to kuszące, by gdzieś tam zazwyczaj wysoko w górach zdobyć się na ich odkrycie. 

Jacek Govenlock | fot. Aneta Wójcik

Ukraina sprzed rosyjskiej agresji, czyli taka, jaką zapisali ją w pamięci Żaneta i Jacek Govenlock. Zainspirowany historią i filmem ich program wyjazdu cały czas się rozrastał, odsłaniając niesamowitą ilość zabytków o polskich korzeniach i historii. Do tego trekking po karpackim paśmie Czarnohory, odwiedziny Huculszczyzny, ukraińskie Bieszczady ze słynną połoniną Borzawa, ale i posowieckie „memorabilia” z elektrownią atomową w Czarnobylu w tle. No i jak nietrudno się domyślić ze wspaniałymi ludźmi, z którymi zawsze było im po drodze: Prezentacja jest plonem naszych kilku wyjazdów do Ukrainy. Wyjazdy zaczęły się w 2017 roku, a ostatni przypadł na rok ubiegły. Ale Ukraina nawet wtedy była mało popularnym kierunkiem turystycznym. Głównym powodem było to, że trochę się jej baliśmy. Istniało mnóstwo mitów dotyczących bezpieczeństwa podróżowania po Ukrainie. Począwszy od stanów dróg, przez kradzieże samochodów czy wymuszania łapówek przez milicję. Nic takiego nas nie spotkało, a co najbardziej zaskoczyło? To, że komunikat: „Jesteśmy z Polski!” otwierał wiele drzwi i serc. A że na Ukrainie nie brakuje atrakcji turystycznych, to wszyscy się domyślamy. Inaczej zwiedza się twierdzę, z której Sobieski rżnął Tatarzyna, a inaczej zamek, w którym jakiś Henryk miał osiem żon. To są zupełnie inne emocje i doznania. Wróciliśmy z Ukrainy z przekonaniem, że jest to po prostu zwykły kraj – tylko trochę inny od naszego ze względu na swoją wschodnią tradycję i – niestety, sowiecką historię. Lecz właśnie ta inność w szczególny sposób nas zafascynowała.

Barbara Radwańska | fot. Aneta Wójcik

Barbara Radwańska to podróżniczka, filmowiec, specjalistka od Ameryki Łacińskiej, która nie szczędziła słów, by opowiedzieć o tropikalnym socjalizmie Kuby, biedzie, reglamentowanej żywności i niezliczonych paradoksach tego miejsca na ziemi, ale również o radości i szczęściu jej żywiołowych mieszkańców: Wyjeżdżam do Ameryki Łacińskiej już od przeszło 15 lat. Albo siedzę na Kubie albo odwiedzam Panamę, do tego Argentyna lub Brazylia. Mieszkałam również przez trzy lata w Hiszpanii. Ale wszyscy pytali się mnie, dlaczego akurat Ameryka Łacińska. Czemu nie Afryka. Azja. Australia. Na początku nie wiedziałam za bardzo, co im odpowiadać. Ale zawsze miałam dobrą intuicję, chyba po mojej babci, która była kimś na wzór lokalnej zielarki i czarownicy. Zaczęłam grzebać i natknęłam się na pewną tabelkę. Naukowcy z Wielkiej Brytanii postanowili zbadać poziom szczęśliwości ludzi na świecie i przeprowadzili badanie, tzw. The Happy Planet Index (HPI), czyli światowy wskaźnik szczęścia. Ale jak zbadać poziom szczęśliwości u człowieka? Pierwszym wyznacznikiem była długość życia. Drugim było to, czy człowiek harmonijnie współgra z przyrodą czy ją niszczy, tzw. ślad ekologiczny. Trzecim czynnikiem było postawione przez naukowców pytanie: „Czy jesteś szczęśliwy?”. Z tego powstała tabela, która wywróciła o 180 stopni statystyki oparte na stereotypach, jakoby najbogatsze kraje to te najszczęśliwsze. Okazało się, że na 140 krajów objętych badaniami najszczęśliwsza jest moja ukochana Ameryka Łacińska. I wtedy zrozumiałam, co mnie tam tak ciągnie. Ludzie tam są szczęśliwi, a człowiek przecież wiecznie szuka szczęścia. Jak nie u siebie w domu, to za granicą.

Wojtek Knapik i Katarzyna Mazurkiewicz | fot. Aneta Wójcik

Rozległa zielona dolina, góry Pir Pandżal, jezioro Dal – to tylko niektóre elementy tej urokliwej i zarazem nieprzejednanej krainy zwanej himalajskim rajem. To tam ludzie mierzą się na co dzień z tzw. garbatym losem, trudniąc się rzemieślnictwem i pasterstwem, ale i niełatwą sytuacją geopolityczną. Katarzyna Mazurkiewicz pasję do podróżowania połączyła skutecznie z pasją do fotografowania. Dzięki jej relacji – przy duchowym wsparciu męża Andrzeja Mazurkiewicza, zajrzeliśmy do serca Kaszmiru – miasta Srinagar, z jego łodziami mieszkalnymi, targami na wodzie czy pływającymi ogrodami doskonale wpisującymi się w tkankę tego podzielonego konfliktami miejsca – jego historię, kulturę i niepowtarzalny klimat: Kaszmir jest częścią Himalajów. Leży na pograniczu indyjsko-pakistańskim i z tego układu geopolitycznego rodzą się problemy. To taki „krzemień” między dwoma krajami, który bardzo często powoduje sytuacje zapalne. Ta część Kaszmiru leżąca w północno-zachodniej części Indii nazywana jest himalajskim rajem, miejscem niezwykłej urody i gdyby nie sytuacja polityczna, to dla przyjeżdżających tam turystów mógłby być prawdziwym rajem. Zwabiliśmy was na tę prezentację poszukiwaniem – właśnie! – raju na ziemi, a tutaj prezentacja zaczyna się od wody, jeziora, szuwarów czy rzęsy wodnej, ale to dlatego, że jezioro Dal jest sercem Srinagar, stolicy Kaszmiru. Takim najważniejszym miejscem przyciągającym turystów jest wspomniane jezioro. Samo Srinagar to miasto poprzecinane siecią jezior i rzek. Właśnie tam znajdują się słynne hausboty, domy łodzie budowane jeszcze za Brytyjczyków, które później stały się częścią kurortowo-hotelowego biznesu. Na jeziorze Dal znajduje się ponad 1500 takich hausbotów. Te najpiękniejsze to prawdziwe wodne pałace zbudowane z drewna cedrowego. W środku zdobione panelami z drewna orzechowego i wyposażone w gięte meble. Po wodzie turyści przemieszczają się shikarami, czyli kaszmirskimi gondolami. Kiedy gondolier wiosłuje i słychać delikatny chlupot, a my leżymy sobie w tej gondoli, można poczuć się rzeczywiście po królewsku.

Marcin Meller | fot. Aneta Wójcik

Marcin Meller to postać, której nikomu przedstawiać nie trzeba. Za sprawą wydanej stosunkowo niedawno książki „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”, napisanej wspólnie z żoną Anną Dziewit-Meller, para zabrała nas w pasjonującą podróż po kraju pełnym wyjątkowych smaków, zapachów, dźwięków muzyki, bajkowych krajobrazów i życzliwych mieszkańców. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas jego prelekcji i snutym opowieściom o gruzińskiej sztuce wznoszenia toastów, ironicznym poczuciu humoru, zamiłowaniu do kulinarnych uczt i świecie macho, w którym rządy sprawują kobiety. Nie zabrakło mnóstwa zabawnych anegdot, przygód oraz opowieści o barwnych mieszkańcach jednego z najpiękniejszych krajów na świecie, ale i odniesień do niełatwej sytuacji geopolitycznej i konflikcie rosyjsko-gruzińskim: Oczywiście kiedy wydawaliśmy z żoną książkę, oprócz pozytywnych recenzji, znalazły się osoby, które zarzucały nam, że opisujemy nieprawdę, że Gruzja wcale nie jest taka fajna. Że ktoś tam był w Gruzji i spotkał niefajnych Gruzinów… I tu muszę wspomnieć o Mariuszu Szczygle. Ten nieuleczalny czechofil spotkał się w życiu z podobną sytuacją. Otóż pewna osoba napisała do redakcji Gazety Wyborczej, że pan Mariusz androny plecie. Że ona mieszkała w Czechach i doskonale wie, że Czesi są obłudni, fałszywi, wredni i w ogóle. Mariusz odpisał grzecznie: „Droga Pani, każdy ma takich Czechów, na jakich sobie zasłużył”. Nieprawdopodobna towarzyskość Gruzinów plus klanowość tego społeczeństwa znaczą tam tyle, że kuzyn może równie dobrze oznaczać 500 osób. To nie jest tak jak w Polsce, że mamy rodzinę nuklearną: mamę, tatę, dziadków, ciotkę i dwóch wujków. W Gruzji słowo „kuzyn” może znaczyć wszystko. Zdarza się, że wpadam do Gruzji na parę dni. Ale zanim to zrobię wysyłam do znajomych wiele maili, uprzedzając że będę w Gruzji, ale mam bardzo mało czasu i nie będę mógł się spotkać. A to dlatego, że ryzyko spotkania na ulicy, nawet nie chodzi tu o znajomego, ale „kuzyna”, który mnie zna i zadzwoni do mojego znajomego, że widział takiego jednego Polaka, a ten Polak się nie odezwał, może wyniknąć z tego konkretna afera. Jakiś rozwścieczony „kuzyn” może wówczas jeździć po mieście, szukając mnie jak oszalały, że oto ja śmiałem pojawić w mieście i nie zameldowałem się na noc.

Iśka Marchwica | fot. Aneta Wójcik

Na co dzień pracownica Filharmonii Krakowskiej, prywatnie fascynatka kultur świata, gór i world music. Iśka Marchwica swoją przygodę zaczęła w Dublinie i w Dublinie skończyła. Przemierzyła fragment gór Wicklow, później wybrzeżem do parku narodowego Killarney i dalej do stóp góry Carrantuohill. Były klify Kilkee i na wschód góry Slieve Bloom, a stamtąd już powrót do Dublina. Ostatni odcinek podróży odbyła wzdłuż irlandzkiego Grand Canal, który doprowadził ją aż do ujścia rzeki Liffey i irlandzkich doków. Ale co to wszystko ma wspólnego z zawartymi w tytule prelekcji czerwonymi drzwiami? „Czerwone drzwi Irlandii”, a tu nie było jeszcze ani słowa o drzwiach. Tak ogólnie to moją ideą było poznanie Irlandii, ponieważ gdy byłam tam pierwszy raz – ze znajomymi, było nas szesnaścioro. Wynajęliśmy samochody i generalnie byliśmy zamknięci w swojej własnej grupie. Ja stwierdziłam, że Irlandia jest na tyle fajnym miejscem, że muszę tu wrócić i poznać ją trochę lepiej. Stwierdziłam, że chodzenie jest najlepszym sposobem, gdyż idzie się powoli, przyglądasz się wszystkiemu, szukasz miejsc noclegowych, częściej rozmawiasz z ludźmi. To, co ogólnie kojarzy nam się z Irlandią to zespół Clannad i taka muzyka, którą kiedyś określano mianem celtyckiej, nie wiadomo w zasadzie dlaczego. I ja generalnie wyobrażał sobie to tak, że będę sobie iść przez Irlandię, Clannad będzie mi grać w głowie, będę sunąć przez te zielone pola niczym nimfa. Potem okazało się, że trzeba iść 40 kilometrów dziennie i wcale nie jest tak wesoło, a żaden tam  Clannad nie „plumka” w głowie. Ponieważ jestem etnomuzykologiem i fascynuje mnie muzyka irlandzka, więc stwierdziłam, że jak będę spędzać czas z mieszkańcami Irlandii, to na pewno będziemy śpiewać, tańczyć i nie wiadomo co jeszcze… Nie wpadłam na to, że ci ludzie mają zapewne kredyty w banku, pracę, dzieci do odebrania i raczej nie mają czasu na muzykowanie wieczorami, chociaż kilka takich osób udało mi się znaleźć. A jak tych ludzi znajdowałam? Po prostu – pukałam do ich drzwi.

Ola Trzaskowska i jej motocyklowa ekipa | fot. Aneta Wójcik

Jak wyglądała kobieca motocyklowa wyprawa w Himalaje z perspektywy jej organizatorki? Ola Trzaskowska w swojej prelekcji pt. „Tylko Dla Orlic. Motocyklowa Babska Wyprawa w Himalaje” opowiedziała o tym, jak krystalizował się plan całej eskapady. O miesiącu, podczas którego pozytywnie zakręcona „babska ekipa” przemierzyła najciekawsze zakątki indyjskich Himalajów: Spiti, Lahaul i Ladakh, mocując się z niewybaczającymi błędów himalajskimi bezdrożami, najwyższymi przełęczami, piachem, wodą i przerażającymi wysokościami: Dwa koła z silnikiem to wspaniały sposób na zwiedzanie świata, który otwiera wiele drzwi, daje wiele możliwości. W przeciwieństwie do rowerów nie trzeba bez przerwy pedałować, ale z drugiej strony nie jest się oddzielonym od świata szybą samochodu. Ludzie zupełnie inaczej podchodzą do motocyklistów niż do osób podróżujących samochodami. Dziewczyn na tego typu maszynach z sezonu na sezon przybywa. I to nie są dziewczyny-cyborgi, nie wiadomo jak wysportowane, z jakiegoś innego wymiaru. To są normalne babki, które na co dzień są matkami, żonami, pracują w różnych zawodach, ale wszystkie łączy jedna wspólna motocyklowa pasja. Jako organizatorka zastanawiałam się, dokąd je zabrać. Wybór padł na Himalaje. A czemu? Widoki są absolutnie oszołamiające, można tam przygotować wyprawę, która będzie pod każdym względem zróżnicowana. Jedzie się w jeden region świata, natomiast widzi się totalnie różne krajobrazy i to w dosyć krótkim czasie, co dla mnie osobiście jest cennym elementem każdej wyprawy. Himalaje to raj dla motocyklistów. Niekończące się serpentyny, nawierzchnie asfaltowe, szutrowe, przełęcze, a sam fakt że doświadczamy najwyżej położonych dróg na świecie dopuszczonych do ruchu kołowego, to dodaje tzw. smaczku. Przecież każdy z nas chciałby w życiu zobaczyć coś najwyższego albo doświadczyć czegoś najtrudniejszego do zdobycia i troszeczkę się tym pochwalić, a trochę mieć z tego wewnętrznej satysfakcji. I jeszcze jedna rzecz, którą chciałam zaszczepić w mojej ekipie zwariowanych babeczek, czyli czerpanie radości ze spotkań z ludźmi. Bo tak naprawdę to jest to, co najdłużej się wspomina – bez względu na rodzaj wyprawy.

Krzysztof JózefowskiAdela Tarkowska i Wojtek Knapik | fot. Aneta Wójcik

Wyprawa uhonorowana najważniejszymi nagrodami podróżniczymi w Polsce: Kolosem w kategorii „Podróże”, nagrodą im. Tony’ego Halika oraz nominacją do Travelerów National Geographic. Czy trzeba było innych rekomendacji, by wpaść i doświadczyć prelekcji Adeli Tarkowskiej i Krzysztofa Józefowskiego „BikeTheWorld – Rowerami Dookoła Świata”, pierwszej polskiej pary, która objechała świat na rowerach? Uskuteczniona przez nich podróż, ba!, wieloletnia odyseja stanowi żywy dowód na to, że niemożliwe nie istnieje. Trwająca niemal dekadę wyprawa to pełen wachlarz krajobrazów, emocji i relacji z drugim człowiekiem. Zaczynali w Turcji – później Bliski Wschód. Dotarli do Afryki, którą przejechali z północy na południe, następnie z argentyńskiej Patagonii dojechali na Alaskę. Byli w Australii i Nowej Zelandii. Z Japonii, przez Koreę, Rosję, Mongolię i Chiny, dotarli do Azji Południowo-Wschodniej i dalej przez Azję Środkową, Półwysep Arabski i Kaukaz wrócili do Europy. Nie śpieszyli się, nie robili skrótów – żyli: Chcielibyśmy opowiedzieć nie tylko o podróżowaniu, ale o spełnianiu marzeń. W czasie naszej wyprawy mieliśmy możliwość spotykani ludzi różnych kultur. I bez względu na to, czy byli to ludzie bogaci czy biedni. Bez względu na ich wyznanie. Każdy z nich dzielił się swoimi troskami, przemyśleniami, filozofią życia. To oni poszerzyli nasze horyzonty i to dzięki nim nasza podróż była tak owocna. Mieliśmy to szczęści, że przez dziesięć lat mogliśmy spełniać nasze marzenia. I paradoksalnie nie znaleźliśmy się tutaj, by zachęcać was do podróżowania. Jesteśmy tutaj przede wszystkim po to, by zachęcić was do spełniania marzeń. Każdy z nas te marzeni ma. Wielkie ogromne plany czy też te małe, skryte w kąciku serca. Nie warto ich odkładać na później. Nieraz spotykamy ludzi, którzy mówią: „No… jak już będę na emeryturze to zrobię to czy tamto” albo „Jak moje dzieci dorosną to wtedy zrealizuję jakiś swój plan”. Nie odkładajcie marzeń na później i nie bójcie się zrobić pierwszego kroku w tym kierunku. Zawsze spotkacie na swojej drodze malkontentów, którzy będą wam podcinać skrzydła, ale i tego najgorszego z pesymistów, który nierzadko siedzi w nas samych. Nie bójcie się zrobić pierwszego kroku. Spełniajcie swoje marzenia. Nie ma rzeczy niemożliwych. Zawsze dopłyniemy do tego przysłowiowego drugiego brzegu, pokonamy wszystkie przeszkody, tylko trzeba odrobiny inwencji twórczej, fantazji i wiary w powodzenie.

Piotr Pogon | fot. Aneta Wójcik

Naznaczony zarówno chorobami i zachwytem nad życiem Piotr Pogon widział świat z najwyższych szczytów Afryki i Ameryki Południowej, przebiegł charytatywnie setki kilometrów w maratonach po kenijskiej sawannie, ulicami Nowego Jorku i Tokio, a na jego piersi zawisł medal triathlonowego Ironmana. Jednocześnie zwyciężał jeszcze w jednym biegu – biegu o oddech. Kolejne nawroty choroby nowotworowej sprawiły, że jego rzeczywistość nabierała tempa rosnącego wprost proporcjonalnie do wagi jego świadectwa życia. Prelekcja ważna, traktująca w równym stopniu o pokonywaniu trudności i przełamywaniu lęków, co zarażająca optymizmem i pozytywnym podejściem do spraw pozornie niemożliwych: Unikam prezentacji, w których miałbym pokazać wszystkie swoje osiągnięcia. Te obrazki można sobie wyszukać w sieci. Ja w swoich prelekcjach, jak i spotkaniach z ludźmi, staram się przekazać coś, co przedstawia sobą większą wartość – doświadczenie człowieka, który przeżył coś, co nie powinno się wydarzyć z punktu widzenia społecznego, majątkowego, zdrowotnego. To, co mnie spotkało to rodzaj zachwytu każdym oddechem i mówi to do was człowiek, który nie ma płuca i tarczycy, ma usuniętego guza w gardle i ponad sto szwów na ciele. Wszyscy jesteśmy na swój sposób rencistami i emerytami, gdyż jesteśmy ślepi na to, co nas spotyka. Dbamy o przegląd swojego samochodu, raty kredytowe, a zupełnie nie dbamy o własne życie. I dopiero w sytuacjach granicznych, utraty najbliższych, chorób, bólu – zastanawiamy się nad sensem tego, co nas spotkało. A sens jest prosty i wyjątkowy. Wszyscy mówimy na temat heroizmu, piękna wypraw i tego, co za tym idzie, ale ja chciałbym zwrócić uwagę na coś, co pokazuje inny aspekt podróżowania. Tym aspektem jest drugi człowiek. Sami niewiele możemy. Co najwyżej wypróżnić się czy ubrać buty. Natomiast zespół jest kwintesencją wszystkiego i najtrudniejszym elementem tego, co się tworzy. Chcę wam pokazać rodzaj przekory, dania uśmiechu, radości, tego co dzieje się na wysokości 7.000 metrów, kiedy są ludzie, którzy są ludźmi. Z krwi i kości. Którzy mają swoje słabości, czują bluesa prześmiewania się, którzy tworzą w ten sposób rodzaj humoru wypierającego to, co ciężkie, najtrudniejsze, lecz rozumiane jako istota człowieczeństwa.

Fot. Aneta Wójcik

Reklama