Po „Dwóch kochankach” i „Snach wojennych” Marek Harny powraca z kolejną książką, gdzie mocno wybrzmiewają wydarzenia, które rozgrywały się blisko nas. „Dziecko września” to historia Adama i jego matki, dla których tłem są niekiedy przemilczane fragmenty naszej historii, wymykające się jednoznacznym ocenom ludzkie postawy, które determinują dramatyczne wybory, przed jakimi stają bohaterowie.
Adam został poczęty 1 września 1939 roku, kiedy jego ojciec Andrzej Borowy był już w drodze na front, a następnego dnia poległ pod Pszczyną w masakrze polskich batalionów, rozjechanych przez niemieckie czołgi. Od tej pory Teresa Borowa prowadziła prywatną wojnę z Hitlerem, Stalinem i całym światem, nie wyłączając własnej rodziny, walcząc najpierw o urodzenie, a potem ocalenie syna. Toczyła ją w rodzinnym Tarnowie, gdzie został aresztowany i wywieziony do Oświęcimia jej ojciec, w okupowanym Krakowie, gdzie trafiła do obozu w Płaszowie, w partyzanckiej ziemiance w Gorcach, gdzie mały Adaś omal nie padł ofiarą polskiego policjanta, wreszcie, już po wojnie, w odebranym Niemcom Zabrzu, gdzie nowi władcy zaprowadzili nowy „porządek”. Po latach Adam stara się uporać z upiorami dawnego życia i wybrać własną drogę.
Przypominamy rozmowę z Markiem Harnym, która ukazała się w „Dobrym Tygodniku Sądeckim” w 2014 r., kiedy premierę miały „Dwie kochanki”.
Pisałem opowiadania i robiłem za fizycznego
Rozmowa z Markiem Lubasiem – Harnym, autorem powieści „Dwie kochanki”, której akcja częściowo rozgrywa się w Nowym Sączu.
– Marek, napisałeś „Dwie kochanki”, aż mi trudno uwierzyć, że ludzie potrafią jeszcze takie grube książki czytać. Zacznijmy jednak od tego, jak Ty się właściwie nazywasz, bo to swego rodzaju zagadka?
– Nazywam się Marek Lubaś oczywiście, a książki podpisuję inaczej z pewnych powodów…
– Z pewnych powodów, które jest teraz okazja wyjawić.
– […] Kiedy publikowałem pierwsze opowiadanko, nie za bardzo chciałem się podpisać nazwiskiem. Z różnych względów…
– Wstydziłeś się?
– Nawet się nie wstydziłem, tylko robiłem wówczas za fizycznego. Głupio, gdy inni robole się śmieją, jak jakiś fizyczny coś tam napisze… I taki był powód. A pseudonim? Wiele lat temu, jako uczeń, postanowiłem zostać Stachurą i pojechałem w Bieszczady do lasu rąbać świerki…
– Wszyscy chcieli być Stachurą.
– […] Wszyscy chcieli być drwalami, chyba Jack London był drwalem, prawda?
– Ty pojechałeś na Siekierezadę.
– Pojechałem z kolegami na Siekierezadę. Bzdurą było sądzić, że takim smarkaczom dadzą siekierę do ręki. Dostałem ośnik, posadzili mnie na pniu świerkowym i kazali tym ośnikiem korę zdzierać. Rączki chłopca z miasta nie nawykłe i po trzech dniach wysiadły. Dali mi więc motykę i kazali w lesie młode sadzonki okopywać. A to jest jeszcze gorsza robota… No ale to wszystko nieważne. Ważna była w tym nadleśnictwie stołówka, gdzie zupę podawała taka fajna dziewczyna…
– I zakochałeś się?
– Nie… No może trochę. Ale ta dziewczyna powiedziała, że ja jestem harny… Chyba Ukrainką z pochodzenia była.
– Harny to twardy…
– A skąd! Nie mogę się całkiem z tajemnicy odzierać, przecież musi taka trochę otoczka zostać. […] Jak ta dziewczyna tak powiedziała… Niestety po nią przyjeżdżał motorem jakiś facet, który się okazał jej mężem i w dodatku leśniczym.
– I miał dubeltówkę…
– Miał dubeltówkę, w związku z czym nic z tego nie wyszło. Natomiast kiedy to pierwsze opowiadanko pod tytułem „Osady spalone”, którego akcja działa się w Bieszczadach, oddawałem do druku, pomyślałem, że podpiszę je Harny.
– Masz życiorys jak Jack London…
– Z tą motyką przy tych sadzonkach? Jaki Jack London!? Do mojej mamy po pół roku przyszło pismo, że ja za tę motykę mam zapłacić, bo rzekomo ją zgubiłem…
– Zabrałeś ją?
– Została w lesie, ktoś ukradł, a mnie kazali płacić. Chyba dwadzieścia złotych.
– To faktycznie nie jak Jack London, ale masz życiorys…
– Jak Harny mam życiorys.
– Czytam notkę biograficzną zamieszczoną na okładce książki: „[…] pracownik fizyczny w kombinacie siarkowym w Tarnobrzegu”. Skąd to się bierze – młody człowiek pracuje jako fizyczny i nagle wieczorem mówi: Zostanę pisarzem!
– Jako fizyczny zaczynałem w Biegonicach w Sądeckich Zakładach Elektro-Węglowych . Może i byłbym nim nadal, ale jakoś z jedną panią inżynier nie mogliśmy dojść do ładu. To znaczy ona nie mogła dojść do ładu ze mną. Chodziło chyba o ten mój uśmieszek na twarzy. A ja tak mam od urodzenia. Nie wiem, może w życiu płodowym coś się wydarzyło… Ona patrzyła na mnie podejrzliwie. Może myślała, że się z niej śmieję albo, że ją podrywam…
– Wylała Cię?
– Nie. Byłem świeżo po technikum. Myślałem, że przewrócę te Zakłady do góry nogami, wprowadzę ulepszenia. A ona dała mi wiadro i wysłała na wagony z ruskim antracytem, którego próbki miałem zanosić do laboratorium.
– A kto wówczas pracował w laboratorium?
– Nie powiem.
– Krzysztof Pawłowski już pracował?
– Nie, chyba jeszcze nie.
– Biegonice to taka trampolina karier…
– Trampolina wielkich karier!
– Nie powiesz, bo nie pamiętasz kto pracował?
– Nie, nie powiem, bo się wsypię, kto, co i dlaczego mnie tam… no wiesz…
– Rzuciłeś to wiadro?
– Nie, zacisnąłem zęby i biegałem z tym antracytem. To pół kamienia było. Myślałem, że powinienem rzetelne próbki pobierać. A okazało się, że ten kamień trzeba wyrzucić, a do wiadra załadować czysty antracyt. Żeby nie wyszło, że radziecki węgiel jest zanieczyszczony. Po kilku dniach cholera mnie brała i zacząłem się stawiać. Wyobrażasz to sobie?
– I musiałeś zostać pisarzem…
– Jeszcze nie. Dobrą stroną tej sytuacji było to, że oprócz mnie pani inżynier gnębiła taką jedną dziewczynę. Fajna była. Oboje nas goniła po tych wagonach z antracytem. Mróz 20 stopni. Była tam taka kanciapka z piecykiem, kozą. Wyobraź sobie, co myśmy tam później robili…
– Naprawdę chcesz to powiedzieć publicznie?
– Mogę to powiedzieć… Piekliśmy na tej kozie chleb z boczkiem. Łapami czarnymi z antracytu, czarnymi wargami zajadaliśmy chleb z boczkiem. To było wspaniałe, rozgrzewające. Później z tą dziewczyną poszliśmy sobie jeszcze do Teatru Robotniczego.
– Twoja mama grała w tym teatrze?
– Nie, moja mama nie grała w tym teatrze, ale koleżanki mojej mamy grały.
– Zaczynamy powoli dotykać książki…
– Dotykajmy, dotykajmy, bo tutaj krążymy po manowcach (…) Jeżeli mogę złożyć stanowcze dementi, od razu na początku. To nie jest żadna powieść autobiograficzna, żadna książka z kluczem.
– Każdy pisarz, każdy autor tak mówi.
– Oczywiście, jest tam kawałek mnie w postaci Marcina Cichego, który w dodatku jest pisarzem…
– […] Kiedy w końcu Ty zostałeś pisarzem, w tych Biegonicach?
– Przed Biegonicami, w Bieszczadach. Żył tam pewien działacz partyjny. Miał konflikt z miejscowymi Ukraińcami, którzy wrócili po latach… z wygnania – jak oni to nazywają. To była dla mnie nowość. UPA? Zielony byłem na ten temat. Ta historia mnie strasznie zainspirowała. Wtedy właśnie zacząłem. Miałem może 19 lat.
– Dokończmy wątek robotnika. Chciałeś nim być bez względu na to, czy to były Biegonice, czy kombinat siarkowy?
– Nie chciałem być robotnikiem, broń Boże. Przecież to strasznie ciężkie życie. Trzeba wcześnie wstawać, do autobusu wsiadać z tymi skacowanymi facetami. Teraz oczywiście nie…
– Bo nie ma już robotniczych autobusów.
– Robotnicze autobusy, chłoporobotnicy śpiący, skacowani. Nie lubiłem tego.
– Tylko Ty świeży.
– Nie wiedziałem wtedy, że to tak można. Myślałem, że trzeba, wiesz, budować ojczyznę.
– Chciałeś socjalizm budować?
– Po prostu ojczyznę chciałem budować: fabryki, huty, kopalnie… To żarty są oczywiście. Nie chciałem być robotnikiem. Byłem, bo jak to się mówi, zszedłem na złą drogę i nie miałem jeszcze jednej szansy. Na studia się nie dostałem.
– Na jakie studia?
– Ja to na wszystko…
– Wiele razy się nie dostałeś?
– Wiele to może przesada, ale kilka razy się nie dostałem, w związku z czym byłem…
– Nie chciało Ci się nosić teczki?
– Miałem ambicje, które nie przystawały do mnie: raz chciałem być fizykiem, teoretykiem, innym razem chciałem być biochemikiem. Różne były mody. Chciałem być intelektualistą po prostu, tylko nie w tej dziedzinie.
– Zostałeś intelektualistą.
– No tak, ale w innej dziedzinie. Moja mama mówiła, że humaniści to suchy chleb jedzą, a ja chciałem jeść chleb z masłem.
– A mama nie była humanistką?
– Była, dlatego też tak mówiła.
– Władysława Lubasiowa znana w Nowym Sączu poetka.
– Była humanistką, dlatego mnie ostrzegała, przed tym: Marek nie idź tą drogą!
– Ale Marek się uparł.
– Nie uparłem się. Tylko chciałem iść to na fizykę, to na biochemię. Ale się okazało, że się do tego nie nadaję. A nadawałem się do tego, żeby siedzieć w Imperialu i wódkę pić z kolegami. To nie był jakiś jabol w bramie (…)
– Jesteś sądeczaninem?
– Nie wiem.
– Urodzony w Zabrzu, wychował się w Nowym Sączu, ukończył technikum chemiczne w Krakowie i studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Ale w Sączu jesteś jak u siebie?
– Nie umiem odpowiedzieć. Mam miejsca, które gdzieś tkwią głęboko w mojej pamięci.
– Brama? Imperial?
– Brama przy ulicy Komuny Paryskiej. Wiesz, gdzie jest ulica Komuny Paryskiej w Nowym Sączu?
– Nie wiem, gdzie?
– Dziś ta ulica nazywa się Kunegundy. Tam była brama z kolorowymi szybkami i ogród na skarpie. Mam cztery lata. Pamiętam ten ogród, jakieś chaszcze, łażące ślimaki i pendolino do Chabówki… gwiżdżące.
– Nie ma już tego pendolino.
– To draństwo jest, ale tory zostały… Nie wiem na ile Nowy Sącz w książce jest taki, jakim go zapamiętałem czy taki, jaki był naprawdę. Za to ręczyć nie będę. Pamiętam malowidło na ścianie od ulicy Kościuszki, wielkie kolorowe malowidło z chłopką.
– Z naręczem, z łanem zbóż….
– Taka fest, z naręczem. I taki robociarz sądecki, szczena kwadratowa, uśmiech socjalistyczny, wzrok wbity w jasne niebo socjalizmu i napis: „Niech żyje sojusz robotniczo-chłopski”. Takie głupoty się zapamiętuje. Albo to, że na rogu Rynku i Jagiellońskiej stali tacy – jakby to powiedzieć, żeby nikogo nie obrazić… Chłopcy po pięćdziesiątce tam stali.
– Mówiło się o nich łańcuchowcy, bo na łańcuchach się huśtali.
– Oni tam stali zawsze. Później, kiedy przez wiele lat przyjeżdżałem, też stali….
– Czujesz, że Cię niektórzy zjedzą po ukazaniu się tej książki?
– To nie jest książka, którą mają wszyscy lubić, a wręcz przeciwnie. Nawet byłbym nieszczęśliwy, gdyby pewnym osobom się spodobała.
– Jeszcze farba drukarska nie obeschła, a już natknąłeś się na recenzję, w której mowa, że „Żyd tu się gęsto ściele”.
– Właściwie, to ktoś mi zadzwonił, że jest taka recenzja w jednym z tygodników opinii, w której mowa, że słowo Żyd tu się gęsto ściele. Zdębiałem po prostu, bo to jest jakieś kuriozalny zupełnie pomysł. […] Coś mi mówi, że nie chciałbym, żeby autorowi tej recenzji się moja książka spodobała.
– A komu ma się spodobać? Do kogo jest adresowana ta książka?
– Nie jest adresowana do nikogo konkretnego. […] Nie mam targetu. Moim targetem są ci, którzy nadają, odbierają na podobnych falach, na których ja nadaję, albo potrafią swój odbiornik przestawić na cudze fale. I to są najcenniejsi czytelnicy, to są te zagubione owce…
DTS nr 37 (202) 18.09.2014