Pomiędzy Dubajem, a Bobową

Pomiędzy Dubajem, a Bobową

Rozmowa z dr. Wiktorem Pateną – byłym rektorem Wyższej Szkoły Biznesu National Louis University w Nowym Sączu.

– Gość z dalekiego kraju chwilowo na wakacjach w kraju. Kiedy rozmawialiśmy telefonicznie i za oknem było 32 stopnie Celsjusza, to Pan powiedział: „Od kilku dni jestem z żoną w Polsce, jak przyjemnie i chłodno jest”. Chyba trochę już wyjaśniliśmy skąd Pan przyjechał.

– Od czterech lat mieszkamy w Emiratach Arabskich, trzy lata w Abu Dhabi, rok w Dubaju. To takie egzotyczne zwieńczenie mojej kariery akademickiej, przygoda pod koniec pierwszej sześćdziesiątki.

– Kiedy się przyglądam Pańskiej karierze akademickiej, między innymi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, to nie wygląda na zwieńczenie, tylko ciągły rozwój. Pięć lat temu pożegnał się Pan z WSB i przez pewien czas nie było wiadomo, co u Pana słychać. Nagle okazuje się, że rektor Patena pracuje naukowo, zawodowo w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. To chyba mała niespodzianka.

– Tak, ale jestem ciągle w podobnej roli, jaką pełniłem w Polsce. Jestem dziekanem w największej uczelni państwowej w tamtym kraju, jednej z trzech uczelni państwowych, przez analogię trochę podobnej do naszych PWSZ-tów. Kilka uczelni złączonych w jedną, 23 tysiące studentów. Wydział Biznesu jest drugim największym i ma ponad 5 tysięcy studentów. Ja, przy współudziale pani dziekan, właśnie tym wydziałem zarządzam.

– Skąd taka wielka liczba studentów?

– To jest uczelnia państwowa, więc mamy studentów, którzy są wyłącznie Emiratczykami. Jest to młody naród, nie tak liczny, bo tylko około miliona mieszka w Emiratach Arabskich, ale który bardzo mocno stawia na edukację. No i kształci się, tym chętniej, że studia do poziomu licencjackiego są bezpłatne, gwarantowane przez państwo. Ludziom zależy na tym żeby się edukować, tytuły naukowe są tam w bardzo dużym poważaniu. Szanuje się tytuł doktora, tytuł profesora.

– Nie powiedzieliśmy jak się nazywa uczelnia, na której Pan pracuje i jaki jest jej charakter?

– Uczelnia nazywa się Higher Colleges Technology. Mamy kilka kierunków, dominują inżynierskie i biznesowe. Na naszym wydziale jest dziewięć różnych programów, ale mamy też informatykę, opiekę zdrowotną, edukację.

– Z naszym PWSZ-tem można to profilowo porównać?

– Profil jest szeroki. To są studia, które dają bardziej zawód niż przygotowują do badań naukowych, do życia akademickiego czy kontynuacji studiów.

– Zawód ceniony w Emiratach? Łatwo znaleźć pracę po takich studiach?

– Emiratczycy mają pewien problem, bo ten kraj jest zdominowany przez obcokrajowców. W Dubaju na przykład tylko siedem procent mieszkańców jest obywatelami Emiratów, więc oni muszą ostro konkurować z ludźmi z całego świata. Nie jest to łatwe, bo ich wymagania co do wynagrodzenia są wyższe od przybyszy, więc z tego powodu jest to dla Emiratczyków nieco utrudnione. Oni nie godzą się na niskie wynagrodzenia, próbują szukać pracy, co najczęściej kończy się zakładaniem własnych firm. Tam też wykształcenie jest potrzebne, to ten rząd promuje ludzi wykształconych. Ostatnio mówi się, że nie ma rządowych posad. Ten etap już się skończył w Emiratach Arabskich i trzeba szukać innych możliwości zatrudnienia.

– Posady są tylko nie ma nowych stanowisk?

– Tak, albo ich baza maleje.  Dlatego trzeba szukać innych rozwiązań, zakładać własne firmy, próbować innowacyjnych metod do szukania miejsca dla siebie.

– To chyba dobrze?

– Oczywiście, to bardzo dobry kierunek.

– Powiedział Pan, że studiować na tej uczelni mogą tylko Emiratczycy, ale z kolei wykładowcami, nauczycielami w większości są przybysze z zagranicy.

– Tak, ja nie jestem wyjątkiem.  Na moim wydziale jest  ponad 200 osób, które pochodzą z kilkudziesięciu różnych krajów i reprezentują różne narodowości. I to jest bardzo ciekawe, ubogacające doświadczenie. Troszkę odwrócenie sytuacji, jaka miała miejsce na WSB, gdzie kadra była głównie polska, a studenci pochodzili z wielu różnych krajów  świata. Tam jest odwrotnie – studenci są homogeniczni, są wyłącznie Emiratczykami natomiast kadra wykładowców rekrutuje się z całego świata. W mojej pierwszej pracy w Emiratach, kiedy byłem dyrektorem programowym MBE, podlegały mi 24 osoby, które pochodziły z 18 krajów. Jest to bardzo ciekawe doświadczenie zawodowe i życiowe.

– Lepiej się kieruje takim ludzkim konglomeratem, osobowościami z różnych stron świata, z różnym doświadczeniem i reprezentujących odmienne kultury?

– Wydaje mi się, że lepiej. W takiej grupie każdy ma coś do dodania od siebie, wnosi coś ciekawego ze swojego kraju, co na pewno wzbogaca wszystkich. Ale wymaga to pewnej wrażliwości, pewnej otwartości na świat i ostrożności w kontaktach, bo jednak ludzie różnie reagują w różnych kulturach. I to począwszy od rzeczy prostych, takich jak podanie ręki, wręczanie wizytówki. Szczególnie należy zwrócić uwagę na jakieś potencjalnie konfliktogenne sytuacje. Trzeba do tego bardzo delikatnie podchodzić, bo konfliktów się w tamtejszej kulturze nie lubi. To ważne, a o czym my nie do końca wiemy, więc wymagana jest wielka ostrożność.

– Człowiek się całe życie uczy, jadąc na taki kontrakt również?

– Zdecydowanie tak. To jest zderzenie z inną kulturą, z inną cywilizacją. Wiele rzeczy może o tym świadczyć, przykłady są w każdym mieście, w którym jesteśmy, a moja uczelnia ma 17 campusów w całym kraju.

– Praca wymaga od Pana podróżowania?

– Trochę tak, ale nie codziennie. Jestem zlokalizowany w Dubaju, tam jest siedziba dziekanatu, natomiast każdy campus ma dwa osobne college – żeński oraz męski i to jest taka pierwsza różnica, która rzuca się w oczy. W Emiratach mówi się, że koedukacja niedługo też nastąpi, ale na razie to są osobne college i osobne składy studentów, więc jest to ciekawe. Ciekawy jest też sposób ubierania, bo oficjalnym strojem dla mężczyzn jest kandura, czyli taki biały strój sięgający do kostek z nakryciem głowy, przepasany czarnym rzemykiem. Dla dziewcząt to jest abaja.

– To jest strój obowiązkowy na uczelni?

– Oficjalnie obowiązkowy. Ale oczywiście studenci, jak to studenci, lubią coś pokombinować i podjąć małe ryzyko.

– Mogą przyjść w dżinsach?

– W dżinsach na pewno nie. Na przykład mogą zdjąć czapkę i założyć bejsbolówkę, ale to jest już na granicy obowiązującego dress codu. Dziewczyny mogą ewentualnie zdjąć sheile czyli szal, choć nie jest to częste. Generalnie istnieją dwa obowiązujące stroje, które tam widzimy i one rzucają się w oczy kiedy się wejdzie na teren campusu.

– Rozumiem, że dzięki ubraniu, w pracy i na ulicy obcokrajowców od razu widać?

– Tak, chociaż Emiratczycy – jak wspomniałem – są u siebie w mniejszości, więc w pewnych dzielnicach ich nie ma w ogóle. W europejskiej dzielnicy, w której my mieszkamy, ale też popularnej wśród Emiratczyków, widujemy sporo tradycyjnych strojów.

– Na ulicy od razu widać, kto pochodzi z innych stron świata? A może to złe określenie, bo w Emiratach niewiele czasu spędza się przecież na ulicy.

– To prawda, tam właściwie nie ma miejsc publicznych, w naszym rozumieniu. Czyli, że jest ulica, ludzie mijają się na chodnikach, istnieje jakiś rynek, skwer. Tam taka wersja funkcjonowania jest niemożliwa ze względów klimatycznych. Życie toczy się głównie w galeriach handlowych, choć może nie jest to dla nas jakąś wielką niespodzianką. Takim centralnym miejscem w wielu miastach jest tak zwany kornisz czyli promenada przy morzu. Tam ludzie się przechadzają, można spotkać osoby w przeróżnych strojach, kolorach, z całego regionu. Czujemy się tam z żoną jak w bajce tysiąca i jednej nocy. Najbardziej widoczni są Sikhowie, Hindusi, Pakistańczycy, Emiratczycy.

– Czyli sąsiada nie spotyka się na ulicy ze względów klimatycznych. Od maja do października temperatury i wilgotność są tak uciążliwe, że życie w zasadzie nie toczy się na zewnątrz.

– Wszystko jest klimatyzowane. W lecie schodzimy do podziemnego klimatyzowanego parkingu, wsiadamy do samochodu też klimatyzowanego, jedziemy do pracy, w której również jest klimatyzacja. Czyli obowiązuje rytm: parking – biuro i z powrotem. Później ewentualnie wyjazd do galerii, opery czy kina. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że nie sama temperatura, ale wilgotność jest jeszcze bardziej uciążliwa. Połączenie wysokiej temperatury z wilgotnością. We wrześniu, kiedy pierwszy raz tam przyjechaliśmy, zobaczyliśmy jak po oknach spływa woda i to nie był deszcz.

– Klimat wyklucza od maja do października jakąkolwiek aktywność na zewnątrz?

– Absolutnie nie. Na otwartym basenie można popływać, a wieczorem da się wyjść i my to regularnie praktykujemy. Należy absolutnie unikać jakiejkolwiek ekspozycji na słońcu w ciągu dnia, np. na ulicy przez okres dłuższy niż pięć, dziesięć minut.

– Ale mówi Pan to z uśmiechem, czyli da się żyć?

– Zdecydowanie da się wytrzymać, czego jestem najlepszym przykładem.

– Dubaj, w którym Państwo teraz mieszkacie został wypromowany do rangi światowej atrakcji turystycznej.

– Ale w pełni zasłużenie, bo jest tam kilka obiektów bardzo spektakularnych. Wszystko co robią Emiratczycy ma być największe i najwyższe, począwszy od wieży Khalifa najwyższej na świecie. I to przyciąga turystów, którzy widzą, że to nie tylko trzy budynki, ale także piękne plaże czyli bardzo mocny akcent na turystykę. I w tym kierunku ten kraj się rozwija. A inni ich naśladują, Arabia Saudyjska też planuje zbudować miasto Naomi, które będzie taką trochę kopią Dubaju.

– Ale Dubaj był pierwszy i jest bardzo modny. Celebryci z Europy, Ameryki bardzo chętnie kupowali tam nieruchomości i chcieli spędzać dużo czasu. Ale pewnie Polakowi kojarzy się to miejsce ze sztuczną palmą-wyspą na pustyni. Błędne wyobrażenie?

– Błędne, bo Palma to jest sztuczna wyspa w pełni zagospodarowana i zwieńczona pięknym hotelem. Bardzo ładne miejsce z pięknymi widokami na Dubaj i na zatokę. Warte zainwestowania tam pieniędzy, co wielu ludzi robi.

– Wnioskuję, że Pan zachęca do poznania Zjednoczonych Emiratów Arabskich, zobaczenia innej kultury i innego świata?

– Zdecydowanie zachęcam. Wydaje mi się , że otwarcie na obce kultury bardzo wzbogaca i pomaga. Szczególnie na takie, które też są otwarte i tolerancyjne, bo ten kraj właśnie taki jest i ma dużo do zaoferowania. Polecam Luwr w Abu Dhabi, Grand Mosque w Abu Dhabi i wiele miejsc w Dubaju, o których wcześniej mówiłem. Warte są zobaczenia, zachęcam do przyjazdu. W Emiratach Arabskich są również społeczności polskie, jest kilkaset osób w Abu Dhabi, kilka tysięcy Polaków mieszka w Dubaju.

–  Polacy trzymają się razem w Emiratach?

– To jest taka społeczność częściowo facebookowa, czasami małe kółka przyjacielskie, ale polski ambasador organizuje raz w roku wielki bal z okazji święta narodowego, na którym większość z nas bywa. Przychodzi około 200 osób zaproszonych przez ambasadę i świętujemy. Święta religijne też są okazją do spotkań.

– Czy w kraju arabskim można wyskoczyć na piwo z przyjaciółmi?

– Jest to skomplikowane. Można, bo w barach i hotelach oczywiście piwo się serwuje, ale nie jest to tania rozrywka. Piwo może bowiem kosztować 30-50 złotych. Turyści mogą wyskoczyć na piwo, rezydenci – którymi my jesteśmy – muszą posiadać tak zwaną licencję na alkohol, coś w rodzaju prawa jazdy. Licencja uprawnia do zakupu alkoholu w sklepie. Natomiast na lotnisku nie ma takich obostrzeń.

– Spędzacie państwo wakacje w Polsce, m.in. w Nowym Sączu. Jak Pan odnajduje miasto po tak dłuższej przerwie?

– Przyjeżdżamy do Polski dwa-trzy razy do roku. Najczęściej do Warszawy gdzie mieszka syn. Do Nowego Sącza zawsze wracamy z przyjemnością, bo to jest miejsce, gdzie dużo czasu spędziliśmy. Oczywiście w Polsce oddychamy zielenią, chłodem, deszczem. Jest bardzo przyjemnie. Nowy Sącz się zmienia i rozumiem, że zmienia się na miarę możliwości.

– Nie tak jak Abu Dhabi?

– Nie, ale każde kraje mają swoje wyzwania. To nie tak że Abu Dhabi się rozwija pięknie i bez przeszkód, a tutaj są wyłącznie jakieś problemy. Trzeba mieć świadomość, że wszędzie istnieją problemy, które trzeba rozwiązywać.

– Będąc w Dubaju czyta Pan, co dzieje się w Nowym Sączu i na Sądecczyźnie?

– Przynajmniej kilka razy w tygodniu sprawdzam nowości z obu portali sądeckich w tym z dts24 i obserwuję co się dzieje.

– W 1985 r. przeprowadził się Pan wraz z rodziną do Bobowej, choć ani Pan, ani żona z Bobowej nie pochodzicie. To przypadek, że znaleźliście się w tym miejscu?

– Bardziej sentyment niż przypadek. Urodziłem się w Łańcucie, ale w dzieciństwie często odwiedzałem dziadków w Kobylance nieopodal Gorlic i bardzo lubiłem te tereny. Na pewnym etapie życia rozglądaliśmy się za nowymi możliwościami pracy, a takie otworzyły się właśnie w Bobowej. Szukaliśmy dobrego miejsca do życia, bo nasza córka przejawiała początki alergii. Choć o smogu w Krakowie nie mówiło się jeszcze tak głośno jak obecnie, to krakowskie powietrze przestało nam służyć. Przede wszystkim tu czekała na nas praca w Szkole Podstawowej i mieszkanie w Domu Nauczyciela, a takie argumenty w tamtym okresie były bardzo istotne. I choć zatrudniono mnie jako anglistę, bywało, że uczyłem matematyki, a nawet wychowania fizycznego. Żona (po studiach z bibliotekoznawstwa i informacji naukowej na UJ) z kolei prowadziła szkolną bibliotekę. Ostatnie kilka lat naszego bobowskiego etapu życia spędziłem w tamtejszym Liceum Ogólnokształcącym.

– Bobowa to był dobry wybór?

– Bardzo dobry. Od początku czuliśmy się dobrze w Bobowej. Odpowiadał nam klimat i charakter małego miasteczka – wszędzie było blisko, wiele spraw było łatwiejszych niż w dużym mieście. W tamtym okresie środowisko nauczycielskie było silnie zintegrowane i to pod każdym względem. Mieliśmy swoją drużynę siatkarską, regularnie trenowaliśmy i grabiliśmy w LO. To była zgrana grupa, której gospodarzem był Jasiu Grygiel, nauczyciel WF-u w liceum. Choć nigdy nie byłem szczególnie aktywnym jego członkiem, to z satysfakcją wspominam, że silny był w Bobowej nauczycielski ruch związkowy spod znaku ZNP. Zapamiętałem wspólne wyjazdy, rajdy turystyczne i generalnie mocno zintegrowane środowisko. Mała Bobowa tworzyła wówczas lokalną społeczność, w której ludzie dużo czasu spędzali ze sobą. Pewnie inne były to czasy, mniejsze tempo życia, ale niemałe też możliwości wyboru dla tych, którzy chcieli być aktywni. Poza tym przepiękna okolica. To małe miasteczko okazało się też dobrą trampoliną dla karier naszych dzieci: Weronika pracuje naukowo w Princeton University, a Konrad jest lekarzem w Warszawie.  Dobrze zapamiętałem księdza Jana Czubę, późniejszego misjonarza, zamordowanego na placówce w Afryce. Ksiądz Jan zorganizował grupę kolarską i kilka razy wspólnie jeździliśmy na rowerowe wypady po okolicy.  To był wspaniały czas.

– Jest Pan ekonomistą, specjalizującym się m.in. w wycenie przedsiębiorstw. Nie czuł Pan, że Bobowa jest w pewnym sensie „za ciasna” dla Pańskich naukowych zainteresowań.

– Wręcz przeciwnie, to w Bobowej zdobywałem pierwsze ekonomiczne doświadczenia. Posłużę się tu anegdotą, z której dzisiaj się śmieję. Ponieważ zawsze był we mnie niespokojny duch biznesowy, oprócz prowadzenia kursów językowych w bliższej i dalszej okolicy, w rodzącej się nowej rzeczywistości gospodarczo-społecznej zapragnąłem spróbować swoich sił jako przedsiębiorca. W tym celu kupiliśmy z kolegą w Peweksie wchodzące dopiero do użytku wideo. Zaopatrzeni w magnetowid i telewizor zaproponowaliśmy okolicznym mieszkańcom objazdowe kino. Wyświetlaliśmy w domach kultury i świetlicach filmy z – powiedzmy – mało ambitnego repertuaru, typu „Rambo”. Taki wówczas mieliśmy pomysł na własny biznes i przez pewien czas bardzo dobrze nam to szło. Oczywiście tylko do czasu, kiedy niemal w każdym domu pojawił się odtwarzacz i nowoczesny telewizor. Dzięki temu pomysłowi mam teraz co z uśmiechem wspominać.

– Dzisiaj, kiedy mieszkacie i pracujecie Państwo w Dubaju, zostały jakieś bobowskie sentymenty i kontakty?

– Oczywiście. Całkiem niedawno (rozmowa miała miejsce 14 sierpnia 2019 r. – przyp. red.) byliśmy z żoną i córką w Bobowej. Znaleźliśmy widziany wcześniej na Facebooku sklepik z koronkami, który szczególnie zainteresował córkę.  W USA poznała podobne sobie pasjonatki i tworzą tam – nazwijmy – kółeczko koronczarskie.

Wykorzystano fragmenty wywiadu dla Regionalnej Telewizji Kablowej w Nowym Sączu z lipca 2019 r.

Pełną treść wywiadu znajdziesz w „Zeszytach Bobowskich”:

 

 

 

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama