Bardzo ucieszyło mnie zaproszenie skierowane przez red. Wojciecha Molendowicza, by do jubileuszowego numeru DTS napisać słów kilka. Nawet lekko zaskoczyła mnie jego doskonała pamięć, wszak z kierowaną przez niego gazetą związany byłem dość krótko i to w pierwszych miesiącach jej ukazywania się. Wojtek dał w ten sposób dowód, że jest rasowym dziennikarzem, który analogowe wersje Wikipedii i Google ma w głowie: ścieżki kariery zawodowej, nałogi, hobby, koligacje rodzinne do trzeciego pokolenia wstecz tych mniej anonimowych Sądeczan może wyliczać w dowolnej kolejności, zarówno obudzony w środku nocy, jak i wspinając się na dwóch kółkach w wyższe partie Beskidu Sądeckiego.
I świadomość autentyczności dziennikarskiego genu u red. Molendowicza zmusza mnie do (rytualnie czynionej przeze mnie w takich sytuacjach) deklaracji: ja nie jestem dziennikarzem. Historykiem – oczywiście. Pedagogiem – także. Ale dziennikarzem – nie. Nie odebrałem kierunkowego wykształcenia, nie terminowałem w zawodzie pod okiem mistrzów, nie byłem zatrudniony na takim stanowisku. Dziś rzekomo dziennikarzem może być każdy, kto ma dostęp do internetu (podobnie jak fotografem jest każdy, kto ma aparat w komórce). No więc skoro ja nie jestem „każdy”, ani „wszyscy” – nie jestem też dziennikarzem. Do tego trzeba mieć głowę (analogowa wersja Wikipedii i Google), wygląd (w dobrym tonie lekko wyciągnięty sweter, marynarka z wypchanymi kieszeniami, papieros w ustach), umiejętności (słownik podaje aż 16 gatunków dziennikarskich), kontakty, informatorów itd. Dlatego zawsze nazywałem się publicystą. Na pewno zbyt dumnie i szumnie, ale językowo prawdziwie: publikuje, więc publicysta.
Muszę się jeszcze wytłumaczyć z tytułu, a zwłaszcza jego drugiej części. To nie przejaw egocentryzmu i megalomanii, żadne gombrowiczowskie „Poniedziałek – Ja…”. To nawiązanie do (…)