Nie uwierzycie… To było męskie wyzwanie

Nie uwierzycie… To było męskie wyzwanie

ZNTK - Newag. Historia

Czerwiec 2001 był w Nowym Sączu gorący nie tylko na termometrach. W Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego trwały strajki, najliczniejsza załoga w regionie nie dostawała wynagrodzeń, a w kadrach przygotowywana była lista 660 pracowników do zwolnienia. 18 czerwca był dniem kluczowym. Napięta atmosfera eksplodowała. Ostatecznie uratowano największy sądecki zakład.

Tego dnia – dokładnie dwadzieścia lat temu – do zakładu wszedł nowy dwuosobowy zarząd: Zbigniew Konieczek jako prezes i jego zastępca Wiesław Piwowar. Na miejsce dotarli wczesnym popołudniem ściągnięci w trybie pilnym ze swoich dotychczasowych zakładów pracy w Gorlicach. Kilka godzin wcześniej do dymisji podał się dotychczasowy zarząd ZNTK. Nikt nie czekał na nowych szefów z kwiatami, choć wielu pracowników mogło ich pamiętać jako kolegów sprzed kilku lat. Szczególnie nazwisko: Konieczek było w warsztatach kolejowych dobrze znane. Wcześniej w zakładzie pracował ojciec nowego prezesa i jego trzech stryjów. Jednak wielomiesięczna atmosfera niepewności, niepełne wypłaty i widmo masowych zwolnień tak zmęczyły załogę, że nikt nie zamierzał rozpamiętywać rodzinnych tradycji w firmie.

Zanim doszło do nowego rozdania, już 16 marca 2001 r. pojawiła się pierwsza informacja, że w sądeckich ZNTK może dojść do zmiany zarządzających. Kierujący zakładem od 11 lat prezes Alojzy Oracz powiedział w wywiadzie udzielonym Danielowi Weimerowi dla „Dziennika Polskiego”: „Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Muszę przemyśleć wszystkie za i przeciw”. Jasne również stało się, że kłopoty finansowe, brak pieniędzy na wypłaty, to efekt 40 mln zł zadłużenia Generalnej Dyrekcji PKP wobec sądeckiego zakładu.

Topniał również tzw. portfel zleceń. W kraju funkcjonowało kilkanaście podobnych do sądeckiego zakładów, a PKP nie miały pieniędzy na modernizację taboru. Stawało się jasne, że dotychczasowy model funkcjonowania firmy nie ma prawa już dłużej funkcjonować. Największy zakład Sądecczyzny z ponad trzema tysiącami osób w załodze nie był w stanie utrzymywać się wyłącznie z remontów lokomotyw i wagonów. Potrzebne było nowe rozdanie, ale o nowy pomysł w zmieniających się realiach rynkowych nie było łatwo.

Do gwałtownego skoku napięcia doszło 12 czerwca. Rano ponad tysiąc pracowników pierwszej zmiany nie podjęło pracy, gromadząc się pod budynkiem dyrekcji. Do ludzi wyszedł zarząd, ale prezes Oracz nie zostawił złudzeń: „Nie ma odwołania od zwolnień. Jeżeli w zakładzie nie ubędzie 600 ludzi, padnie cała firma”.

Słowa prezesa nie przekonały protestujących: „Czemu dopiero teraz chcecie rozmawiać? Znowu pogadamy sobie i się rozejdziemy. Przyszliśmy tu, bo nie widzimy wyników waszych starań (…) Dość już z wami! Wywieźć ich za bramę (…) Jak mam żyć? W domu piątka dzieci. Tutaj zarabiam 700 zł. Za chwilę nie będzie nawet tego. Co mam zrobić z rodziną? W ZNTK pracuję 19 lat, do emerytury brakuje mi 11. Kto mnie zatrudni i gdzie? Na Boga róbcie coś! Jesteście po studiach. Skąd będą pieniądze na renty i emerytury, jeśli wszystkich zwolnicie? (…)”.

Jedynym efektem siedmiu godzin tego strajku było ustalenie, że listy 600 pracowników do zwolnienia będą wstrzymane do następnego tygodnia. W kolejnym tygodniu, już w poniedziałek 18 czerwca, nabrzmiewający miesiącami problem sam się rozwiązał. Podczas posiedzenia Rady Nadzorczej w sali nr 17 zwanej „wagonówką”, do dymisji podał się cały dotychczasowy zarząd. Pod salą obrad napięcie sięgało zenitu, a zgromadzeni tam robotnicy czekali na szefów z taczkami wyścielonymi czerwoną poduszką. Taczki okazały się niepotrzebne. Nikt nie chciał skorzystać z podwiezienia do bramy zakładu.

Kiedy ogłoszono nazwiska nowych prezesów, pierwszą reakcją załogi było zaskoczenie. Rówieśnicy – Konieczek i Piwowar mieli ledwie po 42 lata, więc w ówczesnych realiach zakładu wyglądali jak juniorzy. Co w tej sytuacji powiedzieć o nowej przewodniczącej Rady Nadzorczej ZNTK? Sylwia Lasota miała lat… 28! No i pytanie najważniejsze: po co im taka zmiana, skoro w swoich dotychczasowych firmach mieli stabilną i przewidywalną sytuację – Konieczek jako prezes Kuźni Glinik w Gorlicach, a Piwowar – jako wiceprezes tamtejszego Forestu. W ZNTK czekały na nich tylko kłopoty i nierozwiązane od miesięcy problemy.

Dzień później, 19 czerwca, Zbigniew Konieczek i Wiesław Piwowar udzielili pierwszego wywiadu „Dziennikowi Polskiemu”. Na pytanie dlaczego porzucili wygodne dotychczasowe posady, by zająć się kłopotami umierającego sądeckiego molocha odparli:

Nie uwierzycie – męskie wyzwanie, ale też sentyment. Zostawiliśmy w ZNTK najpiękniejsze lata młodości, wtedy gdy się uczyliśmy, poznawaliśmy świat biznesu i ekonomii. Czy jest szansa uratować zakład? Jest. Gdyby nie było takiej szansy, pewnie bym tu nie przyszedł. Co zrobimy w pierwszych dniach? Będziemy się starali pozyskać nowe zlecenia, by dać pracę ludziom. ZNTK ma jednego głównego klienta – monopolistę PKP. W obecnych warunkach to katastrofa. Zastanowimy się też dlaczego inne zakłady za te same usługi dają niższe ceny i wygrywają przetargi. Problemem zakładu są m.in. zbyt wysokie koszty stałe niezwiązane z produkcją, dlatego inne firmy nas ogrywały. Listy zwolnień nie znamy, nie widzieliśmy jej i nie bierzemy za nią odpowiedzialności. Ale zwolnień nie unikniemy. My nie zmienimy reguł ekonomii. Wiemy jak wyjść na prostą. Bywaliśmy w zachodnich firmach. Na sukces trzeba ciężko zapracować. Prezesi i załoga. Zrobimy wszystko, by uratować zakład. Zdrowia na pewno nie będziemy oszczędzać (…)”.

Po latach, Bogdan Borek obecny wiceprezes Newagu, a wówczas dyrektor ekonomiczny, tak wspominał tamte gorące czerwcowe wydarzenia:

(…) Kiedy w 2001 r. obecny zarząd przejmował NEWAG, to wchodząc do spółki ocenilibyśmy jej sytuację jednym słowem, jako: BEZNADZIEJNĄ. Na szczęście było tak wiele pracy i tak małe prawdopodobieństwo sukcesu, że uwierzyliśmy, iż musi się udać. Ktoś z zewnątrz oceniając kondycję firmy w oparciu o sprawozdania finansowe jednoznacznie określiłby stan spółki jako upadłość. Strata netto wynosiła prawie 30 mln zł przy sprzedaży 119 mln zł.

Większościowy właściciel, czyli Narodowe Fundusze Inwestycyjne, nie był kompletnie zainteresowany jakąkolwiek sanacją, a jego założeniem było jak najszybsze pozbycie się problemu. Nie chcąc dopuścić do sprzedaży firmy byle komu i w konsekwencji – do prawdopodobnego zakończenia historii przedsiębiorstwa z najdłuższą w Nowym Sączu tradycją, wpadliśmy na pomysł wykupu akcji NEWAGU od NFI.

Świetny pomysł. Tym bardziej, że w tym czasie NFI wycenił swój pakiet na… 500 tys. zł. Rozpoczęły się poszukiwania inwestora. Taka kwota nawet wówczas była ceną za atrakcyjną rezydencję, a co dopiero za 30 – hektarowy zakład produkcyjny w centrum miasta. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale nikt z pytanych przez nas sądeczan nie był zainteresowany taką inwestycją. Po latach, kiedy urośliśmy do firmy z  obrotami liczonymi w setkach milionów, wielu mówiło: szkoda, że się nie spotkaliśmy, pieniądze potrzebne wówczas na wykup były do załatwienia w tydzień.

Równolegle trwała praca organiczna. Drugie półrocze 2001 r. to był wysiłek na cały zegar. Negocjacje z bankami o dodatkowe kredyty pozwalające wypłacać wynagrodzenie w ratach, cotygodniowe wyjazdy do Warszawy i wyczekiwanie na pięć minut rozmowy w Biurze Finansów PKP, aby usłyszeć: „na razie nie możemy wam zapłacić, ale spokojnie dacie radę…”.

I rzeczywiście jakoś się udawało. Stopniowo zaczęły spływać przeterminowane należności, zawieraliśmy ugody z wierzycielami, poprawiała się organizacja produkcji i tym samym rentowność, a w konsekwencji już 2002 rok zamknęliśmy niewielkim zyskiem. Oczywiście daleko nam było do odbudowania kapitałów, ale już pojawiało się światełko, że może się uda (…)

Wojciech Molendowicz;

zdjęcia Jerzy Cebula

Czytaj też:

Prezes Newagu Zbigniew Konieczek nagrodzony za dobre serce

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama