Myjcie nogi dziewczyny, bo kolejorz idzie

Myjcie nogi dziewczyny, bo kolejorz idzie

Kolejarze to była arystokracja. Paniska. By się dostać w ich szeregi, nieraz używano koneksji – mówi LESZEK MAZAN, urodzony w Nowym Sączu pisarz i publicysta, wnuk pomocnika maszynisty


– Każdy z Sącza ma jakieś kolejarskie tradycje. Pan też?

– Jakżeby inaczej.

– Bo kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej?

– Mój dziadek twierdził, że słowa te powiedział sam cesarz Franciszek Józef w roku 1880, żegnając się z polską arystokracją. Tak był zadowolony z usług świadczonych na galicyjskiej kolei.

– Wynalezienie maszyn parowych było porównywane niemalże do odkrycia druku czy prochu.

– Bo to rewolucja była. Fantastyczny interes i przepustka do rozwoju. Dlatego tak wielka afera wybuchła w Sączu, kiedy okazało się, że pociąg ma ominąć miasto. „Panowie, zdrada!” donosił dziennik „Czas”. Burmistrzowi łamał się głos, gdy na magistrackiej mównicy przedstawiał tę okrutną niesprawiedliwość. „A przecież byliśmy tacy lojalni”, mówił. Do dziś nie wiadomo kto i jakim sposobem wywalczył, by ten szatański wehikuł czy jak się mówiło stalowy rumak do Sącza ostatecznie dojechał.

– Ludzi trzeba było przekonywać do pociągów?

– Pojawiały się głosy, że do czegoś takiego dostojne damy nawet nie wsiądą, nie mówiąc już o tym, by do wagonów wpuścić córki. Przecież to gorszące. Kolej jeździła wówczas nawet do 60 kilometrów na godzinę, co było zawrotną szybkością, pozwalającą na błyskawiczne przemieszanie się z miasta do miasta. Zatem nie trzeba
było długo czekać, by ruch pasażerów się zwiększał, a jej popularność rosła. Pociągiem podróżowała sama Salomea Bécu, matka Słowackiego, a do historii przeszły jej słowa: Kolej jak kolej, ale ten dworzec… Obowiązkowo, do pociągu brało się wałówkę; kurczęta w bułce i jajka na twardo. Pamiętam, gdy jeździłem z babcią z Sącza do Krakowa, w każdym przedziale menu było identyczne, i wszyscy przez całą drogę nic tylko żarli. Oprócz tego powstawały bufety dworcowe, wśród których ten najsłynniejszy w Stróżach, gdzie serwowano wyśmienitą kuchnię. W Suchej pociągi zatrzymywały się nawet nieco dłużej, bo podawano tam najlepszy pod słońcem apfelstrudel. Do stolików przynosił go mały chłopczyk, który później wyjechał do Hollywood i odkrył dla świata Merlin Monroe. Ten chłopczyk nazywał się Billy Wilder i dziś ma swoją ulicę w Suchej. Oczywiście koło dworca kolejowego.

– W pociągach nie było bufetów?

– Dużo później, na samym początku to nawet toalet w nich nie uświadczył.

– To jak sikano, na stacjach?

– Ja już w to nie wnikam. Ale jest świetne muzeum nocników w Pradze, gdzie wśród eksponatów znaleźć można nocnik kolejowy z napisem: „ Nie wylewać w czasie jazdy pociągiem”. Tak więc do wszystkiego dochodziliśmy powoli. Także do bufetów, w których serwowano ciastka, jak i osobnych wagonów dla niepalących. Wcześniej wszyscy kopcili jak smok niezależnie gdzie usiedli. Był też taki zwyczaj w Galicji, że złota młodzież wynajmowała sobie pociągi i jeździła do Krakowa czy Lwowa, by się trochę zabawić. Raz zajechali pod Wawel i myli dziewczynom plecy szampanem. Taką mieli fantazję.

– Do smarowania parowozów używało się nie szampana a drogich olejów rzepakowych.

– Było na bogato. W pierwszej klasie siedzenia obijano czerwonym pluszem, w drugiej ciemnymi skórami. Wypychano je końskim włosiem, toż to był prawdziwy luksus. O ich stan dbały warsztaty naprawcze w Nowym Sączu. Te same, które między innymi sprawowały opiekę techniczną nad pociągiem cesarskim Franciszka Józefa I, Niech Żyje, i całej rodziny Habsburgów. Pisał o tym pięknie Jakub Haas, człowiek, który przez wiele lat był nadwornym maszynistą cesarskim i wzorem punktualności. Według przyjazdów jego pociągów nastawiano zegarki. To on zresztą zdementował plotki, jakoby salonkę Jaśnie Pana z maszynistą łączyła linka, przywiązana do nogi tegoż drugiego…

– Kolejarz to był dobry zawód?

– Dziecko szczęścia. Najlepiej mówiono o nich w Gorlicach. Dlaczego? Pewnego razu doszło tam do wypadku; kiedy to jeden z braci w tym zawodzie po dyżurze zasnął na torach, a przejeżdżający pociąg odciął mu… kawałek nosa. W Nowym Sączu kolejarze byli prawdziwą arystokracją. Mój dziadek, Jan Wędrychowski, pomocnik maszynisty cieszył się wyjątkowym poszanowaniem z racji pełnionej funkcji.

– Ja jednak słyszałam, że szerzyli rozpustę, a jeden ksiądz grzmiał nawet z ambony: Ojciec porządny, matka porządna, a syn kolejarz. Więc jak było naprawdę?

– Faktycznie, kiedy zaczęli budować linię od Sącza na Węgry, zaczęła rosnąć liczba nieślubnych dzieci i proboszcz, podczas kazania, miał na kolejarzy pomstować. Ale czy to prawda? Ja pamiętam, że u nas w domu się mówiło: „Maryśka, myj nogi, bo kolejorz idzie”. Tak więc mieć chłopaka, co to służył przy kolei, nie lada nobilitowało. Jak taki wracał z woja, miał opiekę cesarską i powszechne poważanie, no i, pani przecież wie, za mundurem panny sznurem. Czasami, by się dostać do tej roboty, trzeba było użyć protekcji, często fach przechodził z ojca na syna. Nie była to łatwa praca. Wiem, bo choć urodziłem się w Sączu tam, gdzie była kiedyś izba wytrzeźwień, wychowałem już na dworcu w Krośnie, gdzie okna wychodziły na peron, a ja mogłem obserwować pracę dziadka. Kolejorza z krwi i kości.

ROZMAWIAŁA KATARZYNA KACHEL

Czytaj „Dobry Tygodnik Sądecki”:

Reklama