Demokracja okazała się podatna na manipulację i populizm

Demokracja okazała się podatna na manipulację i populizm

Rozmowa z Alicją Derkowską, doktorem matematyki, założycielką Małopolskiego Towarzystwa Oświatowego i Zespołu Szkół Społecznych „Splot” w Nowym Sączu. W jej domu podczas pierwszych częściowo wolnych wyborów w 1989 r. mieściło się biuro wyborcze „Solidarności”.

– Jesteśmy świeżo po wyborach do Europarlamentu. Gdyby ktoś teraz cofnął się w czasie, do 4 czerwca 1989, pewnie by się za głowę złapał. Pojęcie ciszy wyborczej chyba jeszcze wtedy nie istniało. Nawet tuż przed wejściem do lokalów wyborczych rozdawano ulotki „Solidarności”.

– Przyznam, że tego akurat wówczas nie odnotowałam. Ale na pewno można się za głowę złapać i dziś, i wtedy. Tamte wybory były prowadzone w wielkim napięciu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że strona rządowa ma wszystkie atuty w ręku: biura, sekretarki, pieniądze na plakaty, ulotki – cały aparat administracyjny. A my? Nie mieliśmy nic. U nas w mieszkaniu znajdowało się „biuro wyborcze”. W oknie powiesiliśmy taką informację. Wszystkie ulotki, plakaty trafiały więc do naszego mieszkania. W przedpokoju były ich stosy. Moi synowie stali przy wielkich garach w kuchni i gotowali mąkę z wodą. Później biegali po mieście i przy użyciu tak sporządzonego kleju plakatowali ulice. To były amatorskie działania, ale za to angażowało się w nie bardzo wiele osób.

– I to skutecznie.

– Dokonaliśmy ogromnego wysiłku, ale wciąż było w nas przekonanie, że tamta strona ma lepszą pozycję wyjściową. Ponadto nie mieliśmy zaufania. Baliśmy się, czy do urn nie trafi za dużo nieuprawnionych głosów.

– Nie było mężów zaufania w komisjach wyborczych?

– Byli. Ja nawet byłam mężem zaufania. Ale ten brak zaufania był taki silny, że przez całą noc, czekając na spływające wyniki, nawet nie wyszłam do toalety czy zrobić sobie kawę. Bałam się, że jak tylko odwrócę wzrok, ktoś dołoży karty, zmieni wyniki. Siedziałam więc i skrupulatnie sumowałam je, tak jak napływały z poszczególnych komisjach.

– Co Pani wtedy czuła?

– Coraz większe zdziwienie. To, co się działo było dla nas nieprawdopodobne. Cały Senat za wyjątkiem jednego senatora  był z naszych list. A w Sejmie zdobyliśmy tyle mandatów, ile to było możliwe – zgodnie z ówczesną umową. Byliśmy szczęśliwi. Te wybory dały nam nadzieję, że sprawy idą ku lepszemu.

– Jak wyglądało wybieranie waszych kandydatów na Sądecczyźnie?

– Odbyły się prawybory wewnętrzne, gdzie wskazaliśmy delegatów. Wcześniej toczyły się oczywiście z nimi rozmowy. Podczas prawyborów prezentowali swój program. Jednym z kandydatów do Senatu był mój mąż. Później zaczął się okres kampanii, która, jak już wspomniałam, nie była dla nas prosta. Szczególnie, że nie mieliśmy dotacji, tak jak to jest dzisiaj. Wszystkie ulotki, plakaty drukowaliśmy własnym sumptem. Gdzieś pewnie w swoim archiwum powinnam mieć zachowaną ulotkę, która zamiast kiełbasy wyborczej zawierała wyborczą szarlotkę (śmiech). Po prostu na jej odwrocie wydrukowaliśmy przepis na szarlotkę. Żartem próbowaliśmy zainteresować wyborców.

– Do Sejmu dostał się wówczas Józef Jungiewicz, do Senatu Krzysztof Pawłowski i Zofia Kuratowska. Z nią wiązały Panią chyba szczególne relacje.

– Doktor Zofia Kuratowska dostała największą liczbę głosów w Polsce. Zostałam jej przedstawicielką w terenie. To była niezwykła kobieta – nadzwyczajnej mądrości i dobroci. Miałam też do niej szczególny sentyment przez wzgląd na jej ojca, Kazimierza Kuratowskiego, który był wybitnym matematykiem. Z jego książek uczyłam się na studiach.

– Powiedziała Pani, że wybory z 1989 roku dały nadzieję, że zmiany idą ku lepszemu. Patrząc z perspektywy tych 30 lat – poszły ku dobremu?

– Podstawowa różnica między tamtymi wyborami, a obecnymi była taka, że my mieliśmy wtedy do naszych kandydatów zaufanie. Jeśli coś mówili, to wierzyliśmy, że czynią to szczerze i zrobią wszystko, by z obietnic się wywiązać. Teraz w politycznej sferze jest tyle kłamstwa, że w ani jedno słowo nie chce się wierzyć. To bardzo podkopuje więzi społeczne. Bo jak można żyć w kraju, w którym nikomu się nie wierzy. To oczywiście moja perspektywa, z którą nie wszyscy muszą się zgadzać i ją podzielać. Niemniej od wyborów w 1989 roku towarzyszyło mi wspaniałe poczucie bycia obywatelem. Przekonanie, że człowiek jednak ma wpływ na to, co się dzieje wokół niego, że jeśli ma pomysł, to zostanie wysłuchany. A gdy przekona do tego pomysłu innych, może go swobodnie zrealizować. Tak powstała nasza szkoła „Splot”.  Wtedy też nikt nikogo nie obrażał. Nie wyzywał od komunistów i złodziei. Z perspektywy czasu, kiedy widzimy jak na oczach wszystkich zabija się prezydenta Gdańska, wydaje się nadzwyczajne, że solidarnościowa transformacja przebiegła bez bijatyk. Później pojawiło się wiele dobrych zmian. Wejście do NATO, dalej do Unii Europejskiej. Proszę spojrzeć na tę pocztówkę – to z czasów, gdy wchodziliśmy do UE. Trzymam ją na swoim biurku od tylu lat. Chłopak i dziewczyna w śpiworze, bo „lepiej być w środku niż na zewnątrz”. Niestety, nie wszystko idealnie się udało. Do poprzedniego rządu mam na przykład żal, że nie podpisał konwencji przeciwko przemocy w rodzinie. A teraz? Poczucie, że wszystko jest niszczone – systematycznie i złośliwie. Wielka gorycz. Żyję w innym kraju niż myślałam, że żyję.

– Solidarność dążyła do demokracji i mamy przecież rząd wybrany w demokratycznych wyborach. Demokracja okazała się złym wyborem?

– Demokracja okazała się podatna na manipulację i populizm. Nam przed 30 laty przez gardła by nie przeszły takie kłamstwa, jak teraz słyszymy z ust polityków. I nie mówię tu tylko o partii rządzącej. Ponadto bezczelne kupowanie głosów. Zauważyła pani, kiedy zostanie wypłacone 500+ na pierwsze dziecko. Nie w lipcu, tylko w październiku, tuż przed wyborami. 30 lat temu walczyliśmy o demokrację, bo przyświecała nam myśl, by ludzi oświecać. Towarzyszyło mi przekonanie, że jeśli dzieje się coś złego, to przez niewiedzę. Tworząc szkołę, chciałam dać narzędzia do zdobywania tej wiedzy. I tak uczymy, uczymy. I co? Niczego nie nauczyliśmy…

Reklama