A myśmy szli i szli dziesiątkowani…  

A myśmy szli i szli dziesiątkowani…  

Dziś (sobota, 10 lutego) przypada 78. rocznica pierwszej wywózki polskich rodzin z Kresów na Syberię i do Kazachstanu. Wywieziono tam wówczas 140 tys. osób.

Największe czystki etniczne miały miejsce w czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu. Ponad milion Polaków zostało deportowanych na Sybir. Pozostał tam co trzeci – pisze Kazimierz Korczyński, prezes Związku Sybiraków w Nowym Sączu.

„W około lasy, dzikie pustynie, w około tylko praca i trud. Nasze osiedla są na Syberii i otoczone lasami w krąg (…) „Więc wykonujmy rozkazy pilnie i miejmy zawsze pogodną twarz, bo przyjdą jeszcze i takie chwile, że do ojczyzny odwiozą nas” (…) – to fragmenty piosenki, którą śpiewali na „nieludzkiej ziemi” polscy zesłańcy.

Z kresów na Sybir 

– To było w zimną, czarną noc, 10 lutego 1940 roku. Usłyszeliśmy z rodzeństwem jakieś głosy, za chwilę przyszła obudzić nas mama. Mówiła, że trzeba szybko wstać, ubrać się i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Ja byłam najstarsza, trochę się spakowałam, ale większość potrzebnych rzeczy zabrała mama. Koce, poduszki, pościel, wszystko mogło się przydać. Do pokoju weszli żołnierze w ciemnobrązowych kurtkach i, mówiąc po rosyjsku, kazali nam pośpiesznie zabierać rzeczy i wychodzić, bo jedziemy w długą podróż. Jak się okazało – w głąb mroźnego Sybiru… – wspominała przed kilkoma laty Anna Ochal, z domu Berstling.

Urodziła się w Nowym Sączu, jednak dzieciństwo spędziła wraz z rodziną na Wołyniu, w majątku we wsi Józefin, obok miasteczka Uściług nad Bugiem. Wiodła tam szczęśliwe dzieciństwo aż do pamiętnej nocy…

Kiedy to na zawsze opuściliśmy nasz ukochany wołyński dworek. Miałam wówczas 14 lat, mój brat Franek 12, a siostra Zosia 11. Tak zaczęła się tułaczka moja i mojej rodziny – jak to jest w Marszu Sybiraków – przez Syberię wiódł najkrótszy trakt (…).

– Do Swierdłowska w ZSRR, wieziono nas przez trzy tygodnie w dużym, ciemnym i bardzo zaniedbanym wagonie bydlęcym. Ludzi było wiele: młodzi i starzy, kobiety, mężczyźni, dzieci. Było bardzo zimno,  im dalej, tym zimniej. Nie było okien, tylko zamknięte duże drzwi z wielką zasuwą. Może i były gdzieś malutkie okienka, ale pozabijane. Mocno wiało przez szpary wagonu. Wielu z nas chorowało. Za ubikację służyła krągła dziura w podłodze. Gdzieś w kącie stał żelazny piecyk, który dawał niewiele ciepła. Jedzenie podawano rzadko – jakąś marną mączną zupkę z chlebem. Tak wyglądała nasza podróż do nowego domu, w którym przyszło nam spędzić pięć długich lat… 

Jazda starym, brudnym wagonem była bardzo uciążliwa. Gdzieniegdzie łaziło robactwo, panował brud. Nic dziwnego, że w takich warunkach rozprzestrzeniały się choroby, zmarłych wyrzucano z wagonu. Umierały szczególnie dzieci. Było to okropne przeżycie widzieć te małe istotki wyrzucane na śnieg…. My, dzięki Bogu, przetrwaliśmy. Nie wiedzieliśmy tylko, gdzie nas tak długo wiozą w takich warunkach…

Syberyjskie życie w Swierdłowsku

-Przyjechaliśmy do kraju, gdzie musieliśmy nieustannie pracować, jeśli chcieliśmy przetrwać.  Wraz z mamą i rodzeństwem dostaliśmy mieszkanie w baraku. Przydzielano też szopy i lepianki. Doskwierała wilgoć, mróz, surowy klimat, brakowało nam jedzenia i picia. Przez pięć lat pracowałyśmy w sowchozie, radzieckim państwowym gospodarstwie rolnym. Od 10 lutego 1940 roku do około 15 września 1944 roku przebywałam w Swierdłowskaja Obłaść, Jrbickij rejon, Skorodumskoje Urzede, Chodiaków, 109 kwartał; a od października 1944 roku do czerwca 1945 roku – Nikołajewskaja Obłaść, Sniegierowski rejon, 5 oddzielenie Chorochowka.

-Wraz z rodzeństwem musiałam chodzić do szkoły. Niezbyt dobrze pamiętam czas szkolny na Syberii, musieliśmy się uczyć wszystkiego po rosyjsku. Kiedy w 1945 roku wróciłyśmy do ojczyzny, lepiej umiałyśmy rosyjski, niż polski. Mama pracowała w kuchni, sprzątała, przygotowywała wraz z innymi kobietami posiłki, głównie zupy (o drugich daniach można było tylko pomarzyć), myła naczynia; takie zwykłe codzienne czynności. Nas zawsze goniono do pracy – po szkole pomagałyśmy mamie przy pracach w kuchni. Trzeba było się spieszyć, żeby dać posiłek znużonym i zziębniętym mężczyznom wracającym z lasu. 

Podstawowym pożywieniem był suchy chleb, dostawaliśmy też w zależności od humoru Rosjan trochę mąki. W zasadzie to dobrze, że czas po lekcjach spędzałyśmy w kuchni, gdyż w zimie bywało bardzo zimno, mrozy sięgały nawet do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. W kuchni było cieplej i było trochę więcej jedzenia.

Zesłanie przerwało przyjaźń

-Ogólnie Rosjanie traktowali nas dobrze, jeśli nie dawaliśmy im powodów do innego zachowania. Gdy taki radziecki pracownik sowchozu się zdenerwował, trzeba było bardzo na siebie uważać, nieraz bałam się o siebie i o bliskich. Miałam serdeczne koleżanki, Stasię i Ludwikę, pomagałyśmy sobie wzajemnie. Jedna z nich w trakcie pracy w lesie bardzo się poraniła. Uciekła, bo bała się, że jak ją zobaczą Rosjanie, ukarzą za opóźnienie w pracy. Spotkałam ją potem na drodze i mówię: – „Stasia, co ci się stało, ty krwawisz, musisz zobaczyć cię lekarz”. Chciałam jej pomóc, ona jednak była tak przerażona, że nie zwracała na mnie uwagi. Do lekarza jednak nie dotarła. Dowiedzieliśmy się potem, że zamarzła gdzieś w lesie, bo nie miała już sił, by dalej biec… Ludwika też umarła, ale nie pamiętam kiedy i w jaki sposób.

Anna Ochal zapamiętała tekst piosenki śpiewanej na zesłaniu przez Polaków.

– Nigdy jej nie zapomniałam, śpiewaliśmy ją przy pracy w lesie albo gdy szliśmy do lasu po drzewo lub na grzyby bądź jagody. Tak brzmiała jej treść:

W około lasy, dzikie pustynie
W około tylko praca i trud.
Nasze osiedla są na Syberii
I otoczone lasami w krąg.

A jeśli która tęsknić zaczyna,
to zaraz pracę wpakują jej.
W pracy zapomni biedna dziewczyna,
Że smutek wdarł się do serca jej.

Włosy strzyżone, oczy spuszczone
A chleba nie ma, łapcie* się rwą.
Ciągłe roboty, aż do soboty
I jeszcze w niedziele robić każą.

Więc wykonujmy rozkazy pilnie
I miejmy zawsze pogodną twarz,
Bo przyjdą jeszcze i takie chwile
Że do ojczyzny odwiozą nas.

*łapcie – dawniej zwane też postołami. Rodzaj obuwia noszonego przez zesłańców. Buty te wyplatano techniką krzyżową z łyka lipy lub wiązu. Czasem używano także witek wierzbowych.

-Ta piosenka w jakiś sposób dodawała nam otuchy. Ludzie jednak bardzo często umierali na moich oczach. Z głodu, pragnienia, chorób, wycieńczenia pracą w lesie. Szczególnie szkoda mi było małych dzieci i staruszków. My dałyśmy radę, bo byłyśmy młode i silne.

Brat zginął pod Monte Cassino…

-Brat Franek miał w sobie tyle woli walki i determinacji, że w 1944 udało mu się zbiec. Wykorzystał nadarzającą się okazję i dołączył do armii generała Władysława Andersa. Jako młody ułan Pułku Ułanów Karpackich bronił wzgórz Monte Cassino. Jego oddział stacjonował m.in. w Czelabińsku i Taszkiencie. Wędrowali też poprzez kraje Afryki, by dotrzeć do Włoch, do Monte Cassino. Niestety, Frankowi nie dane mu było cieszyć się chwałą, zginął w wypadku podczas czyszczenia broni, już po bitwie, w dniu 29 lipca 1994 roku. Działo wystrzeliło mu prosto w serce… Ja i mama wraz z siostrami żyłyśmy dalej w pełnej ludzkiego cierpienia syberyjskiej tajdze, tracąc już powoli nadzieję na wyzwolenie…

Franciszek Berstling został odznaczony pośmiertnie Krzyżem Pamiątkowym Monte Cassino. Jego szczątki spoczywają na Polskim Cmentarzu Wojennym w Loreto we Włoszech, otwartym w 1946 roku. Znajduje się tam 1112 grobów polskich żołnierzy 2 Korpusu Polskiego z czasów II wojny światowej. Franciszek Berstling leży w sektorze 14-F, na 8. miejscu.

Powrót na ziemie odzyskane

-Końcem 1945 r. zaczęły i do nas dochodzić słuchy, że wojna ma się ku końcowi i że jest nadzieja na powrót do ojczyzny. W zasadzie od kwietnia mało kto nas pilnował. Pożywienia dalej brakowało, nie zapomnę widoku ludzi jedzących stare, zgniłe ziemniaki, warzywa i owoce, trawę, liście, a nawet jakieś odpadki. Bieda dalej doskwierała wszystkim zesłańcom.

-Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że możemy wracać do Polski. Nadszedł czas pożegnania z niektórymi życzliwymi nas Rosjanami, którzy okazali nam serce. Szkoda było, że zostawiamy ludzi, którzy nam pomogli. Z drugiej strony cieszyłam się, że opuszczam miejsce cierpienia śmierci tylu naszych rodaków, jak się później przyjęło – Golgotę Wschodu…

Znów jechaliśmy wagonami, ale te były już w lepszym stanie. Wracaliśmy do Świebodzina, na ziemie odzyskane, gdzie po powrocie mieszkałam z rodziną. Pamiętam rodzinę Sowińskich, z którymi byliśmy razem w wagonie, wspieraliśmy się nawzajem, także po powrocie do ojczyzny.

Po przyjeździe  było nam ciężko, lepiej umiałyśmy po rosyjsku niż po polsku. Zatraciłyśmy naszą polskość. W kraju musiałyśmy stawić czoła przeciwnościom i żyć dalej.

Mama umarła w 1975 roku, natomiast ja, po latach spędzonych w Świebodzinie i Warszawie wróciłam do Klęczan, a potem do Nowego Sącza, gdzie przyszłam na świat. Nadal mnie oraz siostrę Zosię nurtowała sprawa majątku pozostawionego na Wołyniu. W połowie lat 90. Zosia pojechała na Ukrainę, by zobaczyć, co się stało z naszym domostwem w Józefinie. Niestety, nie zastała tam nic, wszystko było zrównane z ziemią. Pozostała na trawie jedynie kapliczka, na polecenie mojej mamy ustawiona niegdyś nieopodal domu. Została tylko ta przewrócona figura Matki Bożej… – na tym kończy się opowieść naszej Sybiraczki.

Anna Ochal w latach 90. dołączyła do sądeckiego Związku Sybiraków. W 2004 r. została odznaczona Krzyżem Zesłańców Sybiru. Przez lata udzielała się w Związku, reprezentując go, wraz z Aleksandrą Potoczek i Eugeniuszem Ziarno w poczcie sztandarowym.

Zmarła 24 września 2011 r. w Nowym Sączu.

***

Kwatera Franciszka Berstlinga na Cmentarzu Polskim w Loreto: 

http://polskiecmentarzewewloszech.eu/en/lista-pochowanych-loreto/cart/2950/franciszek-berstling.html

Czytaj również:

Na Sądecczyźnie jest już tylko 50 Sybiraków. W niedzielę ich dzień…

Fot. Ilustracyjne – Pixa Bay, mapa – z książki pt. „Sybiracy na Sądecczyźnie”; archiwum rodzinne autorki.

 

Reklama